Gdańsk nawet po śmierci był piękny...

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-07-21 17:31:00

Jeden z największych pasjonatów historii grodu nad Motławą, profesor Andrzej Januszajtis opowiada nam o Gdańsku – zarówno tym przedwojennym, jak i tym u progu wyzwolenia od hitlerowców, a później ujarzmionym przez sowietów. Są historie wzruszające, są i historie makabryczne.

Kiedy kończyła się druga wojna światowa, do Gdańska zaczęło napływać coraz więcej ludzi z różnych stron Polski. Z zachowanych do dziś relacji wynika, że mieszkający tu jeszcze przed wojną gdańszczanie (także ci dobrze mówiący po polsku i czujący się Polakami) byli wyrzucani ze swoich domów, prześladowani, niekiedy nawet zabijani przez żądnych ich majątku sąsiadów, czy przedstawicieli nowej władzy. Czy i jak często dochodziło w Gdańsku do tak dramatycznych sytuacji?

Sprawa jest w tym przypadku bardzo złożona. Trzeba pamiętać, co działo się w Gdańsku po wkroczeniu armii sowieckiej. Na porządku dziennym były wówczas podpalenia, gwałcenie kobiet po pijanemu, strzelanie do ludności cywilnej. Ucierpiało wówczas wielu gdańszczan. Tak naprawdę jeszcze co najmniej rok po wojnie największą władzę miała tutaj nie polska administracja, a komendatura sowiecka.

Mimo, iż Gdańsk po wojnie miał trafić do Polski, Rosjanie potraktowali to miasto jako niemieckie?

Tak, traktowali Gdańsk jako miasto obce. W granicach przedwojennej Polski dowództwo rosyjskie próbowało powstrzymywać swoich żołnierzy przed dopuszczaniem się gwałtów czy rabunków na ludności cywilnej. Na terenach uznanych za niemieckie, dawało w tym względzie wolną rękę. Tak właśnie było w Gdańsku.

Podpalenia, gwałty, morderstwa – tak wyglądały pierwsze dni po wyparciu hitlerowców z Gdańska?

Nie wszyscy żołnierze rosyjscy dopuszczali się takich czynów. Ale niestety, takie zachowania nie należały do rzadkości.  Kościoły palono z pobudek ideologicznych. W jednym z nich, w kościele Św. Józefa spłonęło żywcem wielu ludzi. Rosjanie strzelali do wybiegających stamtąd ludzi, a później po prostu zaryglowali drzwi kościoła, który przedtem podpalili.

Gmach Główny Politechniki Gdańskiej, która w ostatnich miesiącach wojny była szpitalem wojskowym, została także podpalona. Znajdujący się tam chorzy i ranni robili z prześcieradeł liny i w ten sposób próbowali zejść po gzymsie budynku. Kobiety, które ukryły się przed Rosjanami w piwnicy, wynosiły tych, którzy byli zbyt słabi, żeby samemu uciec, na dziedziniec. A tam już czekali na nich Rosjanie. Rozstrzelano wtedy wielu ludzi.

A jaki był stosunek Polaków do mieszkających w Gdańsku Niemców? Nie żołnierzy, a ludności cywilnej.

Nie można zaprzeczyć, że w pierwszym rzucie ludzi, którzy trafili na Ziemie Odzyskane, był też jakiś odsetek szabrowników. A więc ludzi, którzy przyjechali się tutaj obłowić (aparaty radiowe były wtedy szczególnie w cenie) i to z reguły czyimś kosztem. Przedwojenni gdańszczanie to był łatwy cel. Wyrzucano ich z mieszkań, zajmowano co lepsze budynki. Sytuacja prawna w żaden sposób nie chroniła przed takimi zdarzeniami. Ale byli też inni Polacy. Znam wiele relacji Niemców, którzy opowiadali mi, jak w tamtych trudnych czasach Polacy im pomagali.

Ile pod koniec wojny mieszkało Niemców w Gdańsku?

Pierwszy spis w całym Gdańsku, który obejmował również orunian, przeprowadzono w czerwcu 1945 roku. Wskazywał on, że w mieście mieszka 120 tysięcy Niemców i 40 tysięcy Polaków. Kilka miesięcy później, w grudniu te proporcje były już zupełnie inne. Niemców było już około 80 tysięcy mniej.

Zostali wywiezieni do Niemiec?

Napływający do Gdańska ludzie z centralnej Polski, a później z Kresów, musieli gdzieś mieszkać. Zaczęły się więc wysiedlenia Niemców. To była oczywiście akcja uprawniona decyzją zwycięskich mocarstw. Ale chcę powiedzieć jasno, i to jako człowiek, którego Niemcy dwukrotnie w czasie wojny wypędzali: Przymusowe wywózki to jest zawsze krzywda i bezprawie, nieważne czy i przez kogo są one dozwolone.

Jak wyglądały takie wywózki już po zakończeniu wojny?

Proszę sobie wyobrazić, że w grudniu 1945 roku polskie władze wstrzymały na jakiś czas akcję wysiedlenia Niemców. Po prostu warunki, w których przewożono tych ludzi był tak straszne, że wielu z nich w czasie transportu umierało. Nieogrzewane wagony, brak żywności, napady band rabusiów – to wszystko działo się już po zakończeniu wojny.

Nie można jednak zapominać, że to Polacy byliśmy pierwszymi wypędzonymi. Ale na drugim miejscu trzeba postawić, a o tym nieczęsto się mówi, Niemców z republik nadbałtyckich. Po pakcie hitlerowców z sowietami ci ludzie musieli opuścić swoje miejsca zamieszkania, gdzie ich rodziny żyły od wieków. Co ciekawe i tragiczne zarazem, wysiedlali ich na Pomorze, do Wielkopolski – a więc na ziemie, z których to z kolei wcześniej wywieziono Polaków. Dochodziło do dziwnych i smutnych sytuacji. Taki Niemiec dostawał domek i sklep, a przez jakiś czas mieszkał tam jeszcze ich prawowity właściciel, Polak. Przywieziony z Łotwy, czy Estonii Niemiec pytał się hitlerowców: „jak to mam zająć ten sklep? Przecież to on jest właścicielem, to jego własność”. Wśród takich wysiedleńców było naprawdę sporo zwyczajnych, uczciwych ludzi.

Panie profesorze, wróćmy jeszcze na chwilę do 1945 roku. Jak to się stało, że Orunia w stosunkowo niewielkim stopniu ucierpiała w wyniku działań wojennych?

Dlatego, że główny atak na Gdańsk nie poszedł przez Orunię, a od strony zachodniej. Żuławy były zalane, bo wysadzono wały w kilku miejscach. Najpierw Rosjanie przebili się między Gdańskiem, a Gdynią. Rozbili grupę niemiecką na dwie części. W Gdyni opór był słabszy. W Gdańsku hitlerowcy mieli rozkaz bronić się do ostatniego żołnierza. Kiedy Rosjanie zajęli oliwskie wzgórza, stamtąd zaczęli bombardować Śródmieście Gdańska. I wtedy zaczęły się wielkie szkody w mieście. Według mojej oceny, mniej więcej połowa ówczesnej zabudowy Śródmieścia została zniszczona przez ostrzeliwanie artyleryjskie i naloty. Druga połowa została poważnie uszkodzona przez wzniecone pożary, nie było czym gasić ognia.

Pan przyjechał do Gdańska pod koniec 1945 roku. Jak wówczas prezentowało się to miasto?

Byłem tutaj przez kilka dni. To był grudzień 1945 roku, czas Bożego Narodzenia. Miałem okazję przejść się pośród ruin, pokrytych śniegiem. Zawsze to powtarzam, że tamten śnieg wydał mi się wtedy bandażem na ranach miasta. A spod tego śniegu błyskało złoto. Bo Gdańsk to było złote miasto, pełne złoconych rzeźb, czego niektórzy dzisiejsi konserwatorzy nie rozumieją. Dlatego złota kamieniczka jest dzisiaj biała...

Wracając do 1945 roku, to miasto było zrujnowane, ale nawet po śmierci było piękne. Nie jeździłem wówczas na Orunię. Uczciwie powiem, że nawet nie wiedziałem o tym, że Orunia istnieje. Dopiero trzy lata później przyjechałem do Gdańska na studia i zacząłem poznawać to miasto bliżej.

Czego żałuje Pan najbardziej z przedwojennego, utraconego już Gdańska?

Proszę Pana, przedwojenny Gdańsk, przedwojenne Śródmieście na obszarze 600 hektarów to była największa taka zabytkowa dzielnica na ziemiach polskich i jedna z największych w Europie. Stało tam 5000 kamieniczek, czyli prawie tyle ile dzisiaj na Starym Mieście w Amsterdamie.

Gdańsk miał niezwykły układ ulic, wspaniały port na Motławie, na nabrzeżach stało często kilkaset różnych statków, barek i łodzi. Czy Pan wie, że przed wojną przez śluzę w Przegalinie przepływało rocznie około 13 tysięcy jednostek rzecznych? Gdańsk, inaczej niż obecnie, nie bał się wody (śmiech).

Panie profesorze, istnieją relacje, które ukazują powojenny Gdańsk również jako miejsce niebezpieczne. Jest mowa o grasujących w Śródmieściu i zwalczających się nawzajem bandach, które to pod osłoną nocy szukały w gruzowiskach różnych wartościowych rzeczy. A czasem natrafiały na makabryczne odkrycia...

Tak, w pierwszych latach po wojnie, było tu na pewno niebezpiecznie. I takie bandy rzeczywiście istniały. Co do makabrycznych odkryć. W Śródmieściu były schrony, między innymi pod Halą Targową, tam gdzie dzisiaj jest U7. Tam po wojnie odkryto trupy utopionych ludzi. Istnieją dwie wersje tego, co tam się wydarzyło. Jedna, najczęściej wspominana to taka, że to Rosjanie sami zalali te schrony, zatapiając w ten sposób chroniącą się tam ludność cywilną. Według drugiej wersji, mogło tam dojść do awarii, pękły rury, woda zalała schron, ludzie nie zdążyli się wydostać...

Panie profesorze, bardzo dziękuję za rozmowę...

Chciałbym jeszcze coś dodać. Władza hitlerowska to był zbrodniczy system. Dobrze o tym wiem, mój ojciec zginął w grudniu 1941 roku w Oświęcimiu. Jego numeru, który został mu tam przydzielony, 19288 nigdy nie zapomnę. Cała zbrodnia mojego ojca polegała na tym, że nie oddał aparatu radiowego i słuchał audycji z Londynu. W obozie wytrzymał 6 miesięcy, kiedy zmarł nawet nas o tym nie powiadomiono.

Ale wojna się skończyła i nie można nienawidzić, nienawiść niszczy przede wszystkim tego, kto nienawidzi. O historii trzeba pamiętać, ale trzeba też pracować dla przyszłości. O tym, że takie pojednanie jest możliwe może świadczyć taka historia. Mój znajomy z Niemiec ufundował jeden z dzwonów w kościele św. Katarzyny w Gdańsku. I bez mojej wiedzy nazwał go imieniem mojego zmarłego w Oświęcimiu ojca...