Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-08-07 20:39:00
Płonące budynki w Gdańsku, regularne bitwy na ulicach Trójmiasta, strzelający do tłumu snajperzy, krążące nad miastem śmigłowce, 45 śmiertelnych ofiar, w tym jedna z Oruni – Grudzień roku 70-tego to jedna z bardziej tragicznych kart XX-wiecznych historii tej części Polski. Wojna polsko-polska, której wspomnienie do dzisiaj boli wiele osób.
„Wy pachołki komunistów, gestapowcy, Ukraińcy, skur..syny” – krzyczeli do żołnierzy stoczniowcy. A niekiedy, już bardziej ugodowo: „rzućcie broń na bruk i dołączcie do nas, nie słuchajcie rozkazów swych oficerów”.
Ale role zostały już rozpisane. Mało kto wyłamywał się z szeregu. Po jednej stronie „oni” – przedstawiciele komunistycznej władzy wsparci plutonami milicjantów, dziesiątkami tysięcy żołnierzy, czołgami i transporterami opancerzonymi. Były też patrolujące niebo śmigłowce, transportujące i ratujące z płonących budynków „swoich towarzyszy”, a niekiedy strzelające ostrą amunicją do „niesfornego” tłumu.
Trzon drugiej grupy w konflikcie stanowili robotnicy. Gdańscy i gdyńscy stoczniowcy. Ale nie tylko oni. Na scenie grudniowych wydarzeń pojawiło się kilkaset pracowników wrzeszczańskiej Fabryki Mebli, podobnie liczebna grupa z Zakładów Futrzarskich na Łąkowej. Protestował też tysiąc robotników z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego na Przeróbce. Ta lista w tym miejscu oczywiście się nie kończy. – Pamiętam, że Traktem św. Wojciecha w kierunku Śródmieścia maszerowała pokaźna, tak na oko stuosobowa grupka robotników z jednej z firm przewozowych na Maćkach. Zobaczyli mnie na ulicy, krzyknęli do mnie wesoło: Chodź grubasie strajkować z nami. Ale w Śródmieściu już tak wesoło nie było – wspomina Kazimierz Stopa, mieszkaniec Oruni.
Płonie Reichstag, ratuj mamusiu!
- Nie było już miejskiej komunikacji między Orunią, a centrum Gdańska. Na Gościnnej zatrzymał się duży, pracowniczy autobus. Spieszyłem się wówczas na uczelnię, wsiadłem. W środku byli robotnicy z Pruszcza. Przygotowani na rozwiązania siłowe. W dłoniach mieli pręty, rury. Dojechaliśmy do Dworca Głównego, o dalszej jeździe nie było mowy – opowiada profesor Jerzy Samp, autor wielu opracowań na temat historii Gdańska, w tym i Oruni.
W Śródmieściu trwała regularna bitwa. Robotnicy, młodzież, przyłączający się gapie kontra milicja i wojsko. Palił się Dworzec Główny, płonął znienawidzony przez wielu symbol tamtej władzy – budynek Komitetu Wojewódzkiego. Zwany pogardliwie Reichstagiem, albo prześmiewczo Białym Domem. W tłumie osób, które obserwowały te wydarzenia był też Krzysztof Kosik, wówczas 18-letni chłopak, dziś długoletni mieszkaniec Oruni.
- Wspólnie z kilkoma kolegami stałem blisko Komitetu Wojewódzkiego. Parę osób wskoczyło do budynku od strony NOT-u, wyrzucano stamtąd jakieś rzeczy. Później pojawił się ciemny dym, z wysokiego piętra zaczęli wyskakiwać milicjanci. Wśród nich jeden młody człowiek, niewiele starszy ode mnie. Dopadł go tłum. Jak piranie. To była chwila, nagle ucho oberwane, nos przestawiony, wściekłość ludzi była wielka – opowiada.
- Nagle ten bity człowiek krzyknął: „Jezus Maria, mamusiu”. Uczciwie powiem, że to mnie jakoś wzruszyło. Pomyślałem: „Może nie jest to taki zły człowiek?”. Byłem z kilkoma oruniakami, wyrwaliśmy tego chłopaka z tłumu, ja go trochę osłoniłem, on już sam nie był w stanie stać. Udało nam się go donieść do milicjantów, ale nie podeszliśmy do nich, zostawiliśmy go na chodniku i uciekliśmy – relacjonuje Kosik.
Tłum szturmował także, i to z powodzeniem, parter Miejskiej Komendy Milicji. Walki obejmowały coraz to kolejne miejsca: Hucisko, Błędnik, Świerczewskiego, Nowe Ogrody. Na Oruni, jak zapamiętał profesor Samp, na skrzyżowaniu Sandomierskiej i ówczesnej Jedności Robotniczej (dzisiejszy Trakt św. Wojciecha) została ustawiona barykada z samochodów i autobusów. Z kolei cytowany już Kosik przypomina sobie przewrócony tramwaj nr 6 na wysokości ówczesnego składu opałowego. Jednak to głównie w Śródmieściu toczyły się regularne bitwy z wojskiem i milicją.
Śmierć przychodzi z ziemi i nieba
Barbara Seidler, w tamtych latach dziennikarka, która po wydarzeniach grudniowych bezskutecznie próbowała opublikować w prasie reportaż z tamtych zajść pisze w wydanej wiele lat później książce: „Ale od Kartuskiej i 3 Maja idą zwarte oddziały milicji. Demonstranci mają łomy, śruby, palące się szmaty, umoczone w benzynie spuszczanej z okolicznych samochodów. A milicja rzuca petardy, wszędzie pełno dymu, swędu spalenizny. Krzyki i tumult. Milicjanci biją pałami. Gdzie popadnie, najczęściej w głowę i kark. Robotnicy wyrywają kamienie z bruku. Te kamienie lecą na milicjantów. Milicjanci uciekają więc do Komendy(...)”
Padli pierwsi zabici. Niektórzy z nich zostali przejechani przez czołgi i transportery. – Widziałem jedną z takich ofiar nieopodal Dworca Głównego. To był makabryczny widok – wspomina profesor Samp.
Ludzie ginęli też od wystrzelonych przez żołnierzy i milicjantów kul. Stoczniowcy gdańscy - gdy próbują opuścić swój zakład pracy. Ich koledzy z Gdyni, kiedy starają się wejść do obsadzonej już przez wojsko stoczni. Na przystanku kolejowym Gdynia Stocznia władza strzelała do protestujących jak do przysłowiowych kaczek. Z ziemi robiły to tyraliery żołnierzy. Ze śmigłowców, snajperzy. – W czasie wydarzeń grudniowych widziałem w szpitalu podłączonego do respiratora faceta, który w Gdyni na moście dostał właśnie taki postrzał. To był uczeń szkoły stoczniowej. Nabój wszedł z góry, zniósł mu płuco, wybił końcówki trzech żeber, na szczęście ominął serce. Przeżył. To jest przykład jakimi metodami postępowała władza z ludźmi, którzy byli co najwyżej uzbrojeni w kamienie. To było jest i będzie nie do pomyślenia – denerwuje się Kosik.
Kula przebiła kromkę chleba
Cytowana wyżej Barbara Seidler o wydarzeniach w gdańskiej stoczni: „I nagle poszła salwa. Cofnęli się. Rozległ się krzyk. Ze stoczniowego szpitala nieśli już prześcieradła. A oni wszyscy najpierw kilka sekund stali jak sparaliżowani, aż runęli na ziemię (...) Wtedy ktoś zaczął, a inni podchwycili, i już wszyscy skandowali „Mordercy, mordercy!” (...) A potem ze wszystkich gardeł gruchnęła pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Szpitale nie nadążały z przyjmowaniem rannych, a często już zabitych mieszkańców Trójmiasta. Ze wspomnień jednego z lekarzy (cytat pochodzi z książki Barbary Seidler”): „Jak zszedłem na dół, pięć trupów młodych chłopaków pod zegarem w izbie przyjęć leżało...Operacyjnie nie byliśmy na taką ilość przygotowani i od razu zabrakło płynów transfuzyjnych i materiałów opatrunkowych”. I wypowiedź kolejnego lekarza: „(...)zostali przywiezieni ranni. Kilku nie żyło. Pod rentgenem w roboczym ubraniu leżał człowiek. Już nie żył...W lewej kieszeni miał kawałek chleba. Kula przeszła przez ten chleb...Ksiądz dał mu ostatnie namaszczenie”.
Jednym z 45 poległych w czasie grudniowych wydarzeń ludzi był też Bogdan Sypka, mieszkaniec Oruni, a konkretnie ulicy Perłowej. – To był prawdziwy kozak, odważny facet. Znałem go z widzenia, był ode mnie starszy – wspomina Kosik.
Ginie jeden z oruniaków
Sypka zginął wyskakując z szoferki samochodu, który rozpędzał w kierunku strzelających w tłum milicjantów. 20-latek uderzył głową o skrzynię jadącego tuż obok pojazdu. Zginął na miejscu.
Oruniak, o którym wspomina w swojej książce badacz tamtych wydarzeń, profesor Jerzy Eisler, był dwudziestoletnim studentem Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie. Ale jak zauważa naukowiec, w późniejszych oficjalnych dokumentach pisano o nim, że „nie pracował i nie uczył się”. A także, że w chwili śmierci miał 1,95 promila we krwi.
Profesor Eisler: „Wiadomo, że władze PRL zawsze demonstrantom przypisywały jak najgorsze cechy, określając ich mianem „chuliganów”, „bandytów”, „elementów kryminalnych” i podobnie. Konsekwentnie dążyły też do kryminalizacji protestów o charakterze społecznym i politycznym, a jednym ze sposobów oponowania manifestantów było „wprowadzenie do akt” alkoholu. Nie wiem i pewnie już nigdy nie dowiem się, czy Bogdan Sypka naprawdę po pijanemu prowadził samochód i zginął właśnie dlatego iż był „w stanie wyraźnego upojenia alkoholowego”, czy też był trzeźwy, a w ten sposób został opisany w aktach.”
Pewnym jest, jak pokazują dokumenty przedstawione przez Instytut Pamięci Narodowej, że został pochowany na cmentarzu komunalnym przy ulicy Kartuskiej. Najprawdopodobniej, tak jak działo się z innymi ofiarami grudniowych zdarzeń, rodzinie nie pozwolono na godny pochówek. Zabici wówczas ludzie byli chowani pod osłoną nocy, nie byli w żaden sposób przygotowani do pochówku (zachowały się relacje, które mówią że niekiedy chowano ludzi bez butów), w pogrzebie uczestniczyła tylko najbliższa rodzina.
W tamtych grudniowych dniach zginęli także milicjanci. Jeden z nich, Marian Zamroczyński został zlinczowany przez tłum, po tym jak zastrzelił jednego z robotników.
O co chodzi w tym szaleństwie?
W ówczesnej prasie próżno było szukać szczegółowych informacji na temat rozruchów. W Głosie Wybrzeża, czy Dzienniku Bałtyckim widniały mikroskopijne, lakoniczne, narzucone z partyjnej góry, suche w swej treści komunikaty. Władze (partii przewodził jeszcze Władysław Gomułka) apelowały o spokój, ale grudniowe zajścia w Gdańsku były dla nich „bandyckie” i „przestępcze”. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Robotników rozwścieczyły wprowadzone kilka dni wcześniej podwyżki i fakt, że nikt z ramienia władzy nie chciał w żaden sposób wysłuchać demonstrantów.
- Mięso, ryby, kasza, mąka, wszystko to po co codziennie idziemy do sklepu, nagle z dnia na dzień podrożało średnio o 23 procent – tłumaczy przyczyny niezadowolenia robotników Przemysław Ruchlewski, specjalista ds. naukowo-badawczych w Europejskim Centrum Solidarności.
I dodaje:
- Władza tłumaczyła, że jednocześnie obniżyła ceny na wiele innych towarów. Ale co z tego, że telewizor, czy pralka nagle stały się tańsze? To są rzeczy, które w siermiężnych czasach PRL-u kupowało się raz na wiele lat. A produkty spożywcze trzeba było kupować każdego dnia.
- Ta decyzja władzy nie spodobała się ludziom. Podwyżka została ogłoszona wieczorem 12 grudnia, krótko przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy konsumpcja wzrasta. Wzrost cen uderzył szczególnie w najmniej zarabiających Polaków. Podwyżki były katalizatorem grudniowych protestów, ale z czasem do postulatów ekonomicznych doszły także postulaty polityczne – dopowiada Jakub Kufel, specjalista ds. naukowo-badawczych w Europejskim Centrum Solidarności.
Sterować tłumem można różnie
Jak przekonują historycy, protestujący nie chcieli w żaden sposób dopuścić do eskalacji konfliktu. - Wielu stoczniowców wzywało do zachowania rozwagi. Ale władze próbowały wszystkimi dostępnymi środkami zdyskredytować strajkujących. Proszę sobie wyobrazić, że 15 grudnia wypuszczono nagle z poprawczaka młodych ludzi. Dlaczego akurat wtedy? Rządzący wiedzieli, że te osoby, korzystając z okazji, będą plądrować sklepy i demolować wszystko dookoła. Takie zachowania szły oczywiście na konto stoczniowców – komentuje Kufel.
Oficjalne dokumenty z tamtego okresu mówią o 87 zniszczonych i obrabowanych sklepach i 5 zdemolowanych i spalonych kioskach. Budynek Komitetu Wojewódzkiego, według oficjalnego raportu, został zniszczony w 40 procentach, przylegający do niego budynek NOT-u w 75 procentach, Dworzec PKP – w 10 procentach (kasy biletowe i garażownia). Dokument wskazuje również próbę podpalenia Sądu Wojewódzkiego i miejskiej Komendy MO, a także...poczty na Oruni. To ostatnie wydarzenie miało mieć miejsce 17 grudnia 1970 roku.
Nie brakowało także doniesień o niedopuszczanie na miejsca pożarów strażaków straży (jeden z wozów straży został spalony przez demonstrantów).
- Należy przyjąć wersję, że większość przypadków demolowania sklepów, niszczenia budynków, stanowiła prowokację władz. Istnieją relacje świadków, mówiące, że to milicjanci podpalali mienie. Zachowały się dokumenty, które jasno mówią, że grupy milicyjnych i esbekowskich „tajniaków” wchodziły w tłum manifestujących i miały za zadanie odpowiednio nim sterować – komentuje Ruchlewski.
Według jednej z teorii, wydarzenia grudniowe były też próbą odsunięcia rządzącego wówczas Gomułki od władzy. Spiskowcami byli członkowie biura partyjnego, którym zależało na eskalacji konfliktu. Niektórzy z historyków wierzą, że w całym konflikcie chodziło o sprowokowanie Gomułki do ostrych działań, tak aby się skompromitował i w rezultacie zniknął z życia politycznego. Stąd, jak można przeczytać w niektórych opracowanach, szef rządu otrzymywał nie do końca potwierdzone raporty tego co dzieje się w Gdańsku.
- Ale są i relacje, które pokazują, że także wśród stoczniowców zdarzały się zachowania naganne. Tomasz Wołek wspomina, że widział wówczas nieuczestniczącą w ogólnej manifestacji grupę stoczniowców, około 100-150 osób, z butelkami wódki, wielu z nich kompletnie pijanych. Jednak to były wyjątki, nie reguła – zaznacza historyk.
W nocy chodzić nie wolno!
Władze wprowadziły godzinę milicyjną, od 18 do 5 rano nie można było (bez specjalnych przepustek) poruszać się po gdańskich ulicach. Zostały wzmocnione komisariaty, ale znajdującą się tam broń zabierano. Obawiano się, że może wpaść ona w ręce demonstrujących. Co zresztą miało miejsce, na przykład pod płonącym Komitetem Wojewódzkim, gdzie tłum naparł na żołnierzy i powyrywał im z rąk kilka kałasznikowów (jeden z nich znaleziono później w...Kanale Raduni).
Na Oruni także pojawiły się wzmocnione patrole.
- Siedziałem do północy u koleżanki na Raduńskiej, a mieszkałem wówczas na Smoleńskiej. W swojej naiwności myślałem, że skoro na Oruni nie było większych rozruchów, to nie będzie też problemu z godziną milicyjną. Mówię sobie: „Co ja przez Orunię nie przejdę?” Na skrzyżowaniu Dworcowej z Jedności Robotniczej musiałem już uciekać w bramę, na zgaszonych światłach przejeżdżały radiowozy – opowiada Kosik.
- Przebiegłem Dworcową, koło salek na Gościnnej przeskoczyłem przez płot, nagle słyszę jakiś ruch, klapnąłem na peronie. Miałem taki jasny niebieski płaszcz, pomyślałem sobie: „aby mnie tylko nie zhaczyli, w kieszeniach mam zdobyczną amunicję z Topaza”. Pojechali, wstaję, wbiegam między budynki, nagle dosłownie wpadam na trójkę żołnierzy. Myślę: „koniec, nie mam szans”. Ale miałem szczęście, jeden z nich tylko warknął: „spi..aj synku, bo ci z dupy nogi powyrywam” – wspomina.
Nikt nie został ukarany
W Trójmieście grudniowe strajki trwały kilka dni. Później manifestacje szerokim echem odbiły się także w Szczecinie. Co ciekawe, kilka tygodni później władza wycofała się częściowo z podwyżek.
- Doświadczenia grudnia 70 roku były tragiczne, zginęło wtedy aż 45 osób, to bardzo, bardzo dużo. Kiedy jednak spojrzy się na to w szerszym kontekście, widać, że robotnicy i inteligencja wyciągnęli wnioski z tych wydarzeń. I w sierpniu 80 nie popełniono już tych samych błędów. Przede wszystkim nie wychodzono poza zakłady pracy, władze nie mogły wciągnąć strajkujących w swoje rozgrywki – podsumowuje Ruchlewski.
Pamiętajmy też o tym, że Grudzień 70’ doprowadził do zmian na najwyższych szczeblach władzy. Zniknął znienawidzony przez społeczeństwo, kojarzony ze zgrzebnym socjalizmem Gomułka, pojawił się Gierek. Oczywiście nikt nie został rozliczony za tamte wydarzenia – przypomina Kufel.
Z przemówienia premiera Józefa Cyrankiewicza, wygłoszonego w polskiej telewizji, 17 grudnia 1970 roku: „(...) Zwracam się z obywatelskim apelem do klasy robotniczej, do towarzyszy wspólnej walki i pracy, do wszystkich ludzi pracy. Odrzućcie od siebie prowokatorów, nie dawajcie posłuchu awanturnikom! Niech każdy na swoim posterunku, w poczuciu odpowiedzialności za kraj i państwo przeciwstawi się wszelkim anarchistycznym odruchom i stanie w obronie ładu, porządku i dyscypliny społecznej. Bądźcie świadomi powagi chwili”.