Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-08-24 20:49:00
Pierwsza, niezależna i oczywiście prywatna stacja telewizji w Polsce miała swoją siedzibę na Oruni. Pod koniec lat 80-tych „z przypadku” zakładał ją Zbigniew Klewiado, ówczesny właściciel warsztatu naprawy telewizorów i mieszkaniec ulicy Nowiny. Czy ktoś tutaj kojarzy nazwę „Sky Orunia”? Jesteśmy pewni, że prawie każdy.
Koniec siermiężnej epoki socjalizmu to także mordęga dla miłośników szklanego ekranu. Cała Polska odbiera wówczas właściwie tylko dwa programy. No chyba, że ktoś ma antenę satelitarną - wtedy przynajmniej „przez szybkę” można liznąć nieco wielkiego świata. Jednak na taki luksus niewiele osób może sobie jeszcze pozwolić. Jest rok 1989.
Jedną z takich osób, która taki cud techniki posiada, jest Zbigniew Klewiado, złota rączka od elektroniki. Ale inaczej niż tysiące użytkowników „talerzy”, mieszkaniec Oruni postanawia emitować sygnał nieco dalej niż własne podwórko. Satelita „dochodzi” więc do najbliższych sąsiadów.
A później zasięg jeszcze się zwiększa. I jeszcze. Nie mija wiele miesięcy, jak „telewizję” pana Zbigniewa oglądają mieszkańcy nie tylko Oruni, a także Śródmieścia i Pruszcza. Początkowo lecą programy z satelity, między innymi i emitowane tam filmy erotyczne. Później pan Zbigniew wspólnie ze znajomymi nagrywa własne, mocno amatorskie (czego nie kryje) programy. Wielu oruniaków z pewnością do dzisiaj pamięta relacje „live” z organizowanych wówczas imprez na zapleczu ówczesnego Domu Kultury przy Dworcowej...
Tworzy się Sky Orunia, nadawana z domu pana Zbyszka. W tamtym czasie właściwie nie ma osoby na Oruni, która nie słyszy o tym fenomenie.
Przedstawiamy pierwszą część rozmowy ( po "naszej" stronie dyktafonu brała w niej udział także yuka29, użytkowniczka naszego portalu) ze Zbigniewem Klewiado, „piratem z Oruni”. A w wywiadzie między innymi: początki Sky Orunia, nocna poświata nad Orunią, „soft” i „hard” na ekranach, życzenia bez montażu, wróżka Benita i jej hochsztaplerzy, prezydent Gdańska pod telefonicznym obstrzałem oruniaków, listy z więzienia, reklamy na ZX Spectrum....
Za tydzień opublikujemy kolejną część wywiadu, w którym znajdą się między innymi odpowiedzi na pytania: Dlaczego Sky Orunia musiała upaść? Kiedy telewizja została oficjalnie zarejestrowana? Kto wspierał Sky Orunia, kto jej przeszkadał? Kiedy wycofał się z niej pan Zbyszek? I jak to się stało, że w późniejszych latach oruńska telewizja miała swoją siedzibę we Wrzeszczu...
Żałuje Pan, że nie ma już Sky Orunia?
Zbigniew Klewiado: Proszę Pana, teraz...zbyt dużo już minęło, abym żałował.
A wcześniej?
Z chłopakami nie raz, po dwóch czy trzech drinkach, wspominało się i czasem nadal wspomina naszą telewizję. Żyłem w fajnych czasach, fajni ludzie wtedy byli.
Jak to się wszystko zaczęło?
Zaczęło się nijak. Pod koniec lat 80-tych naprawiałem sprzęt elektroniczny, zresztą do dzisiaj to moje zajęcie. Wtedy byłem tu chyba jednym z pierwszych, którzy sobie fundnęli satelitę. Było to akurat tydzień po zniesieniu przez ubecję pozwolenia, bo kiedyś trzeba było mieć pozwolenie na „talerz”. Musieli prześwietlić, czy jesteś praworządny – jak praworządny, to mogłeś sobie założyć (śmiech).
I założyłem sobie satelitę, może nie dla celów „oglądackich”, ale żeby był dobry, czyściutki sygnał z satelity. Klient przychodzi, odbiera telewizor, a tu pięknie chodzi, ładny obraz się wyświetla. A zresztą chodziło jeszcze o coś innego. Satelita to był nowy świat, inne programy. Przecież kiedyś była tylko jedynka, i kiepska dwójka, żadnych prywatnych stacji nie było.
Aż tu nagle pojawia się Pana stacja...
Nie od razu. Na tej satelicie był taki program, cholera nie pamiętam w tej chwili jego nazwy. No ale, nieważne. Gdzieś po godzinie 12 leciały tam filmy dla dorosłych. Od 12 do 1 taki soft leciał, akuratny. A po 1 hard. Myślę sobie: „Co się tam będę szczypał, mata ludzie, oglądajcie”. Jakieś dwa miesiące później, wracałem kiedyś w nocy. Publicznego programu już nie nadawali, ale na Oruni telewizory chodziły, taka niebieska poświata była wszędzie.
Oglądali program dzięki Panu. Ale jak Pan to zrobił? Chciał Pan ze swojego nadajnika puszczać innym programy z satelity?
To mi wyszło zupełnie przypadkowo. Chcąc sobie ułatwić robotę, aby się nie podłączać z kablami, zrobiłem sobie taki nadajnik. Gwoździa włożyłem do anteny, obraz był już ładny. Mój kolega, sąsiad, dwa domy dalej, przyszedł kiedyś do mnie. Tak sobie gadamy i on mówi: „wiesz co, ja jakiś program mam, jakieś muzyki, sporty.” Oho, myślę sobie, wpadnę zobaczyć. Patrzę, a tam kanał ode mnie leci. Pytam go wtedy: „dobra, to co ci puścić teraz?” (śmiech).
I co Pan puszczał?
Różnie, zawsze coś fajnego. A później te erotyki zacząłem puszczać. Ale nic się nie działo. Tylko tam księża zaczęli się burzyć z ambony, że taki jeden nadaje grzeszne filmy.
Z nazwiska Pana wymieniali?
Nie musiałem być z nazwiska, każdy wiedział o kogo chodzi (śmiech). No ale jakoś tak, skończyło się dobrze. Później zaczęli przychodzić do mnie następni mieszkańcy. „Panie Zbyszku, sąsiedzi mają telewizję, a czemu my nie mamy?”. Dobra, mówię im, poczekajcie kilka dni, coś tam zrobię i dla Was. A później przyszli jeszcze kolejni. I tak się bawiłem, że aż do Pruszcza zaczęło to dochodzić. Pruszcz i Starówka. No i tak to trwało. Ja i moi znajomi, traktowaliśmy to jako zabawę, a nie sposób na życie, bo kasy nie było z tego żadnej.
Ale kiedy zaczął Pan nadawać programy z Oruni?
Siedzieliśmy sobie, ja i kilku moich znajomych, to była taka grupa inicjatywna. Coś chcieliśmy zrobić od siebie. Pierwszym takim spektakularnym działaniem była Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Co się tutaj wtedy działo, mieliśmy to wszystko nagrane.
Co się działo?
Tłumy ludzi, tłumy samochodów, korek na ulicy. Ludzie przed kamerą obrączki zdejmowali, pliki kasy szły.
Pan chodził po Oruni z kamerą i nagrywał?
A jakże. Ludzie dzwonili do nas: „przyjedźcie do nas, mamy zebrane pieniądze dla Orkiestry”. No to przyjeżdżaliśmy. To wszystko szło bez żadnego montażu, pięć minut później i już było na wizji. Ktoś następny przywiózł materiał, znów puszczaliśmy. W międzyczasie do mnie do domu przychodzili ludzie, do godziny pierwszej, drugiej w nocy. Wszystko nagrywaliśmy. Aż ostatni klient (śmiech) poszedł, wtedy koniec. Znowu się przełączało na satelitę i do rana, albo do popołudnia szło stamtąd.
A później „na antenie” pojawiły się oruńskie koncerty życzeń, nagrania z lokalnych festynów...
Z tymi imprezami wyszło tak, że spotkało się kiedyś kilku starych oruniaków i zaczęliśmy rozmawiać, jak to się nasi rodzice kiedyś się bawili. Wiadomo, Park Oruński, dechy, orkiestra strażacka, samochody z piwem, kiełbaski przyjeżdżały. Główne na 1 maja, my byliśmy wtedy dzieciakami, nam się to podobało.
No i chcieliśmy zrobić coś podobnego. Bo te ówczesne, organizowane przez Dom Kultury imprezy były kiepskie, jakieś takie robione na siłę. Wyszło nam bardzo dobrze, na naszych imprezach bawiły się tłumy ludzi. Też to oczywiście nagrywaliśmy i puszczaliśmy w telewizji.
A koncerty życzeń?
Kto chciał z ulicy przyjść, złożyć komuś życzenia, to się go brało przed kamerę i kręciliśmy. Były życzenia na telefon i w siedzibie telewizji, na Nowinach. Na zasadzie: „a bo Kryśka mi składała pozdrowienia przez telefon, to ja jej się zrewanżuję, tutaj, na żywo”. To nie była telewizja, gdzie spiker był potrzebny. Nie było żadnej ramówki, działaliśmy spontanicznie.
Czasami rybacy jakiegoś łososia w podzięce przynieśli, a to sąsiad koniak dał. Później pojawiły się u nas pierwsze reklamy, mój syn robił je na swoim komputerze, Spectrum. No i przychodzi jeden gościu, który u nas dał ogłoszenie o pracę. „Weźcie już zdejmijcie tę reklamę, bo tłum ludzi mi dom szturmuje” – mówi. Czyli telewizja działała (śmiech).
Znane firmy też się u Pana reklamowały?
Tylko lokalne. Krawcy, „myjki”. Czuło się, że taka stacja jest na Oruni potrzebna.
A ludzie prosili Sky Orunia o pomoc?
Zdarzało się. Kiedyś spotkała mnie kobiecina z wózkiem. „Panie Zbyszku, ja mam taką prośbę, niech Pan mnie jakoś poratuje, mam dzieci, nie mamy co jeść” – mówi. No więc na Sky Orunia zaczęliśmy na pasku wyświetlać, że jest taka potrzebująca osoba. I ludzie zaczęli pod ten adres wozić różne rzeczy. Za tydzień mam telefon. „Pan wie, komu Pan pomaga?” – słyszę. „A co?” – pytam. „A to, że oni piją od rana do wieczora!” – odpowiada mi ktoś. No cóż, było i tak. Były również i listy...
Listy?
Jasne. Miałem ich tak dużo, że jak kiedyś sprzątałem już wszystko, to wyniosłem ich cały, taki duży karton od telewizora.
I co ludzie pisali?
A różne rzeczy. Pamiętam, że nawet z kryminału pisali. Że on siedzi, że ma dziewczynę, żeby jej coś tam na antenie powiedzieć.
Zapraszał Pan do swojej telewizji kogoś znanego?
Skiba był, Konio z dwa razy. I Jurek Samp. Ówczesny prezydent Gdańska, Jamroż też był. I to pod telefonem, odpowiadał na żywo na pytania mieszkańców. Nie było z tym żadnej ściemy. Jak był pożar w Stoczni Gdańskiej, to i do nas zjechali się różni oficjale. Rzecznicy straży pożarnej, policji, prezydent miasta.
Robili Państwo jakieś swoje materiały? Interwencje, reportaże?
A gdzie tam. Czasem nam odbijało, braliśmy kamerę i szliśmy po Oruni. Dawaliśmy pytania ludziom, taka niby sonda. Ci się nas pytają: „a kiedy to będzie szło?”. No szło za godzinę, dawało się kasetę na magnetowid i trach, sonda leciała na ekrany.
Wie Pan, to nie była telewizja na zasadzie: jest dziura w drodze, my o tym robimy materiał. Nas interesowało, powiem śmieszniej, coś w stylu: jechał sołtys rowerem, wjechał w g..o i się wywrócił. To był temat dla ludzi. A nie jakaś tam dziura w drodze.
Czyli plotki?
Nie no, nie plotki, rozrywka.
Na przykład program wróżki Benity?
(śmiech)...Ktoś tam powiedział, że zna wróżkę. Mówię mu: „dawaj ją tutaj”. No i pokazała się, telefon zaczął dzwonić, ludzie przychodzili po programie. Wróżka Benita przyprowadzała różnej maści hochsztaplerów. Ja to jestem sceptycznie nastawiony do tych spraw. A koledzy to wypieki na twarzy mieli, bo ona coś tam powiedziała. Raz przyprowadziła gościa, który coś tam „pierdu, pierdu”, że niby potrafi zmierzyć energię wytwarzaną przez człowieka. No i jednemu mówi, że ma taką na metr, drugiemu, że na trzy metry. Zmierzył i moją. „O, to musiałbym aż na drogę wyjść, taką masz Pan siłę” – mówi do mnie (śmiech).
To jakie jeszcze programy rozrywkowe można było obejrzeć na Sky Orunia?
Znałem wtedy Henryka Czoskę, mieszkańca Oruni, to był taki lokalny impresario, kuty na cztery łapy facet. I kiedyś jestem w Centrum i tam w okolicy, gdzie Gildia patrzę jakaś estrada. A na niej coś tam Heniu opowiada, a później zaczęła śpiewać dziewczyna. Nawet jej to dobrze szło. Mówię do Henia: „a może ona u nas zaśpiewa?”. On się zgodził. Ja szybko na Orunię. „Chłopaki, róbmy szybko scenografię, zaraz tu będzie ciekawy gość” – mówię. Dziewczyna przyjechała, miała swoje kasety jako podkład. I zaśpiewała u nas. Ja pierdzielę, ale ona się u nas zachowywała, jakby była w La Scali przynajmniej (śmiech).
A tymczasem studio było w Pana domu...
Dokładnie (śmiech).
Ponoć jak ktoś miał jakiś nowy film na kasecie, to przychodził do Pana, a Pan to puszczał na Sky Orunia.
Jasne.
Erotyczne filmy też?
Nie no starałem się tego nie robić. Chyba, że pierwszej w nocy. Myślałem sobie: „Macie, na koniec wrzucę wam coś ekstra”(śmiech).
Pewnie dlatego nazywali Pana: „Piratem z Oruni”.
Rzeczywiście, był taki reportaż w polskiej telewizji publicznej - "Pirat z Oruni". W dobrym czasie antenowym, o 20:30. Na Jedynce. Ci z telewizji tydzień u mnie byli i robili swój materiał. A co do piractwa, wtedy były zupełnie inne czasy. Praw autorskich praktycznie nie było, nie to co teraz. Ale faktycznie miałem wojnę z wypożyczalniami kaset video. „My tu porządek z Panem zrobimy, nowości Pan tu puszcza, zabiera Pan nam chleb” – kłócili się ze mną. Ale jakoś i dogadałem się z wypożyczalniami.
A pieniądze na to wszystko? Na działalność Sky Orunia?
Każdy coś tam dorzucał. Kiedy indziej zebraliśmy trochę pieniędzy na naszym festynie. Loteria przyniosła nam kilka tysięcy złotych, za to kupiliśmy kasety i dobry mikser. Gdyby nie to, że nagle musieliśmy uzyskać koncesję od powołanej wówczas Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to może by to się jakoś kręciło dłużej. A tam wszystko kosztowało, do KRRiTV trzeba było złożyć wiele dokumentów. Płaciło się za samo stworzenie wniosku, różne badania trzeba było robić, każdy kasę chciał od nas brać....
Za tydzień opublikujemy kolejną część rozmowy ze Zbigniewem Klewiado.