Autor: redakcja, Data publikacji: 2012-09-20 15:59:00
Przedstawiamy kolejną część opowiadania „Na Gruzowisku”, opisującego Orunię tuż po wojnie. Jego autor, Wacław Dobosz-Tempski ma 77 lat.
Pierwszą część pisanych w 2006 roku wspomnień można przeczytać tutaj. O autorze, który na Orunię trafił w 1946 roku, więcej informacji zamieściliśmy w tym miejscu.
Wacław Dobosz-Tempski, opowiadanie: "Na Gruzowisku", część druga:
3. Na gruzowisku
Wydłużyły się dni. Odmarzła ziemia. Roztopiły się resztki śniegu. Obeschło błoto na podwórku. Poranne promienie opierają się o pokrytą wilgotnymi plamami ścianę domu. Nastrój Świąt Wielkanocnych wyciąga nas spod pieca na słońce. Chłopcy z pobliskiego domku i sąsiedztwa, ci „zza Buga”, przynoszą pełne kieszenie jajek.
Zaczyna się zabawa. Przy wejściu do domu, na betonowych stopniach, malowane jajka turlają się po skośnie ułożonej desce. Leżące już niżej, ubarwiają szaro-czarny grunt podwórka. Żeby zyskać trzeba trafić jedno z nich.
Woła mnie ojciec.
– Przytrzymaj mi heblowaną deskę.
Stale trzeba coś podać, coś trzeba przynieść, potrzymać.
Zdążył po części zamurować wyburzoną ścianę narożnika domu. Na piętrze wstawił drzwi i okna. Mieszkanie prawie gotowe na przyjęcie pierwszego lokatora. Doły w ogródku zasypał gruzem z podwórka i domu. Jesienią zdążył posadzić trzydzieści drzewek owocowych - jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie i czereśnie.
Już mamy czterokołowy wózek. Nie trzeba będzie przynosić na plecach belek i desek z rozbitego, oddalonego dwa kilometry lagier Matzkau w Maćkach. Nie wszystko da się wykonać własnymi rękami. Potrzebne są pieniądze.
Jedyne pamiątki sprzed wojny, ocalałe srebrne sztućce i woreczek z srebrnymi dwu, pięć, dziesięć złotowymi monetami, trzeba przeznaczyć na remont domu. Przepada srebrny blask welonu, rzeźbiony na nicch blask kobiecej głowy.
– Przyjdą lokatorzy, zwrócą koszta – pociesza ojciec.
W przerwach od gotowania Mama przekopuje nowe części ogrodu - aż do torowiska. Wieczorem, gdy Helenę - już nie Helgę ułoży, a mnie wyprawi do snu, siada przy moim łóżku zaczyna cerować, szyć na maszynie dla nas i dla siebie.
Są też takie wieczory, gdy mydlana para, z gotowanej w kotle pościeli i z szorowanej na blaszanej tarce bielizny, wciska się z kuchni do pokoju.
W odbudowanej częściowo szopce pojawia się prosiak. W odgrodzonej części ogrodu kury. Może będę kręcił kogel-mogel. Może skosztuję smaczny rosół z kurczaka, taki jaki na wsi gotowała Leosia. Może na chlebie pojawi się wątrobianka i czerwony salceson, podobne do tych, jakie na święta wyrabiano w domu dziadka.
Tu na tym rumowisku obiady są dla mnie obowiązkiem. Jedno danie, okraszane zasmażką ze skwarkami - zupa kartoflana, grochówka, ogórkowa czy kapuśniak. Jeżeli kawałek mięsa to tłusty. Wtedy mięso kroję na małe kosteczki i łykam z niesmakiem. Jestem szczęśliwy, gdy widzę dno talerza. Byle szybciej. Nie wolno nic marnować.
Obyczaj w domu nie zezwala na pozostawianie resztek, ani na pojadania między posiłkami. Najczęściej nie ma czego szukać.
Zdarzają się dni wyjątkowe. Jakby świąteczne.
Przy drodze do Gdańska u zbiegu ulic Sandomierskiej i Podmiejskiej jest punkt kontrolny. Nie wiem, co kontrolują. Wiem, chociaż nie mam pewności, że ojciec gdzieś stamtąd przynosi to coś, co się nazywa paczka z UNRRA(y).
W niej ciemnozielona kanciasta puszka z gorzko-słodkim sokiem o egzotycznym smaku – sok grapefruitowy. Małe puszeczki z zadziwiającym proszkiem. Rozpuszczony w wodzie na patelni zmienia się w jajecznicę. Suchary twarde jak orzechy. Konserwy z mięsem. Te z czerwonym mięsem końskim o słodkim smaku, o nazwie krwawa kubasica. Nim się przyzwyczaję jem z wahaniem.
Gdy mija okres wyjątkowy, powraca chleb ze smalcem.
4. Droga do szkoły
Wychodzę z domu ze skórzaną teczką w ręce. Od środka rozgrzewa mnie sucha kromka chleba i wypity przed chwilą kubek gorącego mleka. Lipy przed domem, kasztany na wale, zanurzone w chłodzie wilgotnej szarości.
Wóz z węglem przeciska się między ścianą naszego domu a sklepem kolonialnym Mańciarzowej. Koń parska i targany lejcami szarpie głową. Uniesiony dyszel na zakręcie wchodzi do środka domu przez wyburzoną pociskiem ścianę.
Dzidziul niski, chudy w za dużym ubraniu młody mężczyzna - dla niego ten węgiel - mieszka w równie niskim dwuokiennym domku na granicy ogrodów i podwórka. Zagaduje do mnie śmiesznym językiem.
– Rańsze ty przed szkołą szedłszy do Mańciarzowej?
Do przedzielonego ladą sklepu w suterynie – pokoju zastawionego półkami, schodzi się po schodach. Na półkach piętrzą się pudełka, słoiki i buteleczki. Na podłodze w workach kasza, mąką, groch, w bańce mleko.
Jeszcze się dziwię, dlaczego mama mówi – idź do sklepu. Na Kaszubach, gdy mówiła
– Pój le po kartofle do sklepu – znaczyło to – idź po ziemniaki do piwnicy.
Mańciarzowa uśmiecha się do mnie, mówi
– Ladny chłopak, a te oczy!
Dostrzegam sukienkę na jej piersiach, jasne włosy. Zawstydzony, uciekam oczyma i czuję jak ciepło jej ciała rozprasza szarość poranka. Wyskakuję na ulicę.
Z sąsiedniego dwupiętrowego domu wychodzi starszy mężczyzna. Przez lata widzę go z dwiema bańkami na mleko, tak jakby przyrosły mu do rąk. Nosi w nich resztki obiadów ze stoczniowej stołówki, przeznaczone dla świni, co rok nowej, hodowanej w ogrodowym chlewku.
Za domem boczna dróżka dla pieszych, dalej domek w ogrodzie i znowu piętrowy dom. I jeszcze raz dwa małe cofnięte w ogródkach, oraz wysoki trzy piętrowy, stoją na zmianę rozrzucone wzdłuż ulicy.
Dróżka kluczy przez podwórka do przejścia przez tory w stronę coraz mniejszej zabudowy, w stronę Żuław. Gdy kiedykolwiek przyjdzie mi jechać pociągiem w kierunku św. Wojciecha, budka dróżnika przy przejściu ułatwia wyśledzić za ogrodami nasz dom z lipami i kasztanami w tle.
Do tego piętrowego domu przy ulicy będę biegał po pielęgniarkę położną, wtedy, gdy lekarz zapisze zastrzyki. Pobiegnę po nią dwa lata później, na prośbę matki, gdy nadejdzie czas rodzenia mojej siostry.
Gdy nadejdzie któreś tam lato, z Zygmuntem K., który mieszka w tym najwyższym domu, zrobimy dla kąpieli daleki wypad w zakola rzeki Raduni, płynącej przez żuławskie łąki. Jego lekceważące słowa o komunistycznej przeszłości i przekonaniach jego ojca już wtedy u mnie, nastoletniego chłopca, budzą obawę i nieufność w jego szczerość.
Tak dochodzę do jednej czwartej drogi do szkoły. Rozszerzenie ulicy. Przy niej kuźnia, stoją wozy i konie. Drewniane koła wozów czekają na żelazne obręcze. na placu woźnica podtrzymuje nogę konia. Kowal wyrównuje nożem kopyto, przykłada rozgrzaną podkowę. Dym, swąd i koński pot rozwiewają się po ulicy. Przybija podkowę gwoździami, wychodzące na brzegu ostre końce zaklepuje, wkręca w podkowę hufnale.
Dla nas, chłopców w szkole, hufnale to zabawa. Kto podrzuci po kolei po jednym i złapie pięć sztuk, ten wygrywa.
Na zapleczu kuźni jakaś fabryczka, mówią „blaszanka” albo „blaszanka-odlewnia”. Dalej przy ulicy zwarta zabudowa. W niej do jednego z domów, po schodkach wchodzi się do piekarza po zawsze ciepły chleb. A gdy zbliżają się święta i trzeba upiec ciasta, niosę tam z mamą na blasze ciasto z kruszonką i babkę proszkową w kamiennej formie.
Za piekarnią w bocznej uliczce czerwone domy z pruskiego muru. W jednym z nich, w otwartym oknie słuchać jak ktoś śpiewnie gra na klarnecie. Uliczka zakończona wejściem do „odlewni”.
Zanim brukowany trakt ulicy Jedności Robotniczej zostanie odepchnięty od wału, przez skupisko domów, mijam domek, w którym mieszka zaprzyjaźniona pani Bałenkowska z córeczkami, dom z fryzjerem i drugi sklep kolonialny.
Teraz już blisko do kościoła, starej kuźni na zakręcie i schowanej za nim szkoły na bocznej ulicy.
5. Koledzy z ulicy Gościnnej
Ustawieni przed szkołą do zdjęcia, patrzymy przed siebie. Dopóki nie zatrzymałem spojrzenia dłużej na tej szkolnej fotografii, dopóty tamten powojenny czas trwał we mnie szary i niechciany. Byłem pewny, a to nieprawda. Uciekałem od niego. Teraz rozgrzany tęsknotą powraca. Po sześćdziesięciu latach powracają rozproszone i pochowane w zakamarkach pamięci okruchy: od klasy ciasno zastawionej ławkami, po moją, tak ciepłą wychowawczynie, panią Jankowską, której adres (Oliwa, Kaprów 6), wciąż pamiętam.
Stojący przy drzwiach woźny jeszcze trzyma dzwonek. Pogania mnie i kolegów. Mam ich pięciu.
– Chłopaki idźcie prosto do domu – mówi.
– Jak prosto skoro każdy mieszka w innej stronie? – mruczymy pod nosem.
Wyskakujemy na podwórko i na brukowaną uliczkę. Krzysztof Pykosz biegnie na peron po drugiej stronie ulicy. Za rozwalonym płotem stoi pociąg, którym dojeżdża do domu. Mieszka w św. Wojciechu.
Jankowski z Łapickim skręcają w lewo, wzdłuż wozów stojących na zakręcie przed zamkniętym szlabanem. Uliczka Gościnna (dawniej Schulstrasse ) od szlabanu łukiem wraca do głównego trakty i zmienia nazwę na Dworcową (dawniej An der Ostbahn ). Po prawej stronie straż pożarna, dalej dom z drogerią, już przy głównej ulicy w drewnianej chałupie magiel.
Tam noszę z mamą kosz upranej bielizny. Pomagam ją naciągać, kręcę korbą na granicy mojej siły. Olbrzymia skrzynia toczy się po drewnianych wałkach owiniętych w pościel, ręczniki, serwetki i inne „fata łachy”.
Gdzieś w pobliżu mieszka Jankowski – kolega od rozśmieszania klasy. Po przeciwnej stronie ulicy wypełnionej na całej długości domami, w jednym z nich na parterze, odwiedzam Łapickiego, kolegę od bójki klasowej.
Ja z Andrzejem Adamkiem i Olkiem Mnichowiczem podążamy w prawo do widocznego rozszerzenia na zakręcie. Po wyburzeniu domów przy kanale raduńskim wyprostowano trakt. Odcięty przed kościołem zakręt, włączono do ulicy Gościnnej.
Idziemy pod wysokim murem kościoła. Może też mógłbym zostać ministrantem. Przeskakujemy na drugą stronę ulicy i zatrzymujemy się przy starej kuźnia z XVIII wieku. Podcienie wsparte na drewnianych słupach chroni nas przed deszczem.
Andrzeja dzieli od domu długość cmentarnego płotu. Za nim budynek w ogródku. Na parterze poczta, nad nią mieszkanie. Na poczcie pracuje jego tato – jest naczelnikiem. Na pięterku będziemy spotkać się aż po wiek dojrzały. Tam pod skrzydłami mamy Andrzeja czas przeleci jak błyskawica.
Olek ma do domu podobnie daleko jak ja. Musi przejść rozcięty torami kolejowymi cmentarz. Po drugiej stronie torów obok boiska dojść do domu na zacienionej drzewami ulicy Grabowej (dawniej F. Engels Str.). Przy końcu boiska wystają ponad otoczenie ruiny szkoły. Zaglądamy tam czasem, przeskakując z nieokreślonym lękiem gruzy, na wypalonej piętrze.
Tato Olka jest maszynistą kolejowym. Gdy po kilku dniach przyjedzie do domu, odsypia noce spędzone w parowozie. Jego mama wydaje mi się jak pani słowikowa w klatce, marzy o życiu artystycznym, z tęsknoty maluje olejne pezaże.
Znudzeni czekaniem na koniec deszczu wybiegamy spod starej kuźni, każdy w swoją stronę. Za pocztą już sam mijam drugą posesję. Tam w zniszczonym willowym budynku restauracja Swoboda (dawniej kawiarnia Kirschbergera przy Hauptstrasse 20), ileż lat później, rozśpiewa się Szkoła Muzyczna.
Skąd mogłem wtedy przypuszczać, że aż do dnia dzisiejszego będę do niej zaglądać z mamą na dziecięce skrzypcowe grania moich sióstr oraz na dziecięce i nauczycielskie, fortepianowe grania córki.
Trochę dalej kończy się zakręt. Tu przy sklepie rzeźniczym, gdzie ściany w środku wyłożone kafelkami aż do sufitu, gdzie zawsze kobiety stoją w kolejce, dopiero tu wchodzę na trakt prosto do domu.