Artykuł czytelnika: "Na Gruzowisku", część trzecia

Autor: redakcja, Data publikacji: 2012-09-28 17:25:00

Przedstawiamy trzecią część wspomnień Wacława Dobosza-Tempskiego "Na Gruzowisku". W 1946 roku jako 11-letni chłopak wprowadził się wraz z rodziną na Orunię.

Wacław Dobosz-Tempski, opowiadanie "Na Gruzowisku", część trzecia:

6. Szkolne harce

Andrzej zaczynał naukę w Niszczewicach koło Złotników Kujawskich w polskiej szkole. Olek przybył z Wilna.
Ja zrządzeniem wojny na Kaszubach pierwsze słowa, bardziej kaszubskie niż polskie, musiałem w pierwszych szkolnych latach, zamieniać na słowa niemieckie. Teraz w mieście, które kiedyś nazywało się Freie stadt Danzig przyjęła nas w roku 1946 ulica Gościnna, pod jeden dom do klasy czwartej Publicznej Szkoły Powszechnej.

Pani nauczycielka uczy nas ładnych liter, pan nauczyciel mnożenia, ksiądz o Bogu, ale bardziej uczymy się sami. Uczymy się życia. Wczoraj była lekcja przyrody w parku. 

Szliśmy wzdłuż płotu cmentarza ( dzisiaj stoi tu pawilon lekarski). Na ulicy na przeciwko bramy, na końcowej mijance, motorniczy odczepia i przestawia wagon na drugi koniec. Tramwaj numer sześć jest gotowy do powrotu w kierunku Gdańska.

Przy sklepie rzeźniczym przekraczamy brukowany trakt, wchodzimy po schodach na wał. Za mostem na kanale Raduni wchodzimy do parku. Po wielu latach dowiem się, że od XVII wieku spacerowali tu najbardziej zamożni Gdańszczanie. Zatrzymujemy się nad pierwszym stawem. Na stawie pływają kaczki, przy brzegu skaczą żaby, pływa żabi skrzek. Wiosenne przebudzenie, dobrze mi znane z dzieciństwa spędzonego na wsi.

Oglądamy roślinki tańczące w wodzie.
– To jest moczarka kanadyjska – mówi Pani – ona tańczy, bo woda jest czysta.
Dzisiaj Pani sprawdza, czego nauczyliśmy się na lekcji przyrody w parku. Na jej pytanie
– Powiedz mi panienko jak się rozmnażają żaby?
Dziewczynka stojąc w środku klasy, po długim wahaniu, zachęcana przez Panią, po namyśle z trudem zaczyna mówić.
– Żaba wchodzi na żabę....

Wybuch radości w klasie nie pozwala jej dokończyć zdania. Po wakacjach panienka nie wraca do szkoły. Dowiadujemy się, że jest w ciąży.
Nikt nie potrafi rozbawić nas tak jak Jankowski. Nawet postawiony za karę do kąta, obrócony tyłem, ruchami rozśmiesza całą klasę. Pan nauczyciel wpisuje uwagi do dzienniczka. Wysyła ucznia do domu. Żąda natychmiastowego podpisu rodziców. Jankowski mieszka blisko, na zakręcie ulicy Gościnnej. Wraca po dwudziestu minutach. Zaczyna się pełen napięcia dialog.
– Masz podpisany dzienniczek? – Mam.
– Pokaż – ogląda podpisy, po chwili zadaje pytanie.
– Kto to podpisał?
– Ja podpisałem – odpowiada Jankowski.
Rozłoszczony nauczyciel krzyczy.
– Dlaczego nie pokazałeś rodzicom?
– Nie ma ich w domy, są w pracy.
Odprężeni chichoczemy po ławkach.

Nie każde zdarzenie, nie każda zabawa prowadzi wprost do śmiesznego finału. Na boisku z nauczycielem i piłką, podzieleni na dwie grupy, najczęściej gramy w „dwa ognie”. Sami, gdy piłki brak, ustawiamy się po dwóch stronach podwórka. Biegniemy na przeciwko siebie. Jedni z okrzykiem, – kto się boi czarnego luda – próbują wyłapać tych, co z okrzykiem – my się luda nie boimy – próbują przedrzeć się przez ich szereg.
Biegnę, upadam. But dryblasa trafia w łydkę. Kilka dni unieruchomiony przebywam w domu. Ból nie pozwala spać.

Czasem równie bolesne jest zawieranie przyjaźni. Lekcja przyrody i gimnastyki mają w tym swój udział.
Chłopcy wołają na mnie - gacek-wielkouch. Co zdolniejsi wykrzykują
– Wacek placek na oleju matka krzyczy stój złodzieju.

Minęło wiele lat. W pięćdziesiątą rocznicę moich imienin, zrządzeniem losu, w czeskiej Pradze na Waclawskim Namieste, tym razem po rodzinnej potyczce, stałem pocieszony i zadumany przed pomnikiem sławnego króla Wacława. Dzisiaj nie pamiętam słów, a echo tamtych potyczek podsuwa mi, niezbyt lubiane imię Wacek.

Kiedy indziej w szkole, czy w drodze do domu, gdy brak nauczyciela, wśród chłopców odbywają się harce na kopniaki w tyłek. Nieskory do bójek nie zawsze jestem w stanie uciec. Nie wiem, kiedy do mnie przyszła ta myśl - sposób na obronę. W czasie zagrożenia udaję, że nie spodziewam się ataku. Gdy napastnik próbuje od tyłu, łapię jego nogę za moimi plecami i podnoszę do góry. Chłopiec pada na ziemię. Ja mam satysfakcję i czas na ucieczkę.

Nadszedł jednak dzień bez wyjścia. Świadomy swej słabości i przymuszony w klasie, zdecydowałem się stoczyć walkę. Odbyła się na pięści i szarpanie. Tym, że walkę podjąłem zyskałem uznanie kolegów, a mój przeciwnik stał się jednym z nich.

7. Wakacje w mieście

Orunia jest jedną z miejskich dzielnic Gdańska. Gdy wychodzę w słoneczny poranek na dwór to słyszę jak w ogródkach pieją koguty i gdaczą kury, w podwórkowych komórkach chrząkają tuczone prosiaki Sąsiad zachęca stado gołębi do lotu. Może tym razem zwabią do klatki na przydomowej szopie obcego, samotnego gołębia.

W naszym domu, na piętrze mieszka już pierwszy lokator. Małżeństwo z starszym ode mnie chłopcem. Gdy się wybieram z workiem po trawę dla królików, Romek czasem idzie ze mną. Wyrywam kwitnące mlecze, on nie musi – jest synem urzędnika.

Nasi znajomi z ulicy Raduńskej (dawnej Wurstmacherstrasse - na przedłużeniu Nowin w stronę Gdańska) wyjeżdżają na wakacje do rodzinnej wsi. Mają kozę. Chętnie ją odstąpią na ten czas.
– Kozie mleko jest zalecane dla dzieci – mówi mama
– Wystarczy tylko wyprowadzić ją na trawę, będziemy mieli mleko za darmo.

Prowadzę kozę na wypas. Tym razem Romek też idzie ze mną. We dwójkę możemy iść dalej, aż na drogę do Matzkau. Po prawej stronie w połowie drogi, przy wysokiej skarpie stoją ruiny domu. Przy nim drzewa owocowe. Puszczamy kozę w chaszcze. Rzutami patyka próbujemy strącać wysoko na gałęziach dojrzewające grusze.

Za którymś razem spadający patyk trafia przed jadący drogą motocykl. Mężczyzna zatrzymuje motor. Uciekamy po skarpie. Słyszymy jego krzyk i strzały. Przerażeni wracamy pod gruszę. Cywil czeka na nas z pistoletem w ręce. Wyprężeni przed nim na baczność dostajemy na odlew po twarzy. Od motoru przygląda się nam dziewczyna. Mężczyzna poucza nas.
– Macie i tak szczęście, bo nie doszło do wypadku.
Taka lekcja w moim życiu powtórzy się jeszcze raz.

Wakacje jeszcze nie minęły. Koza wróciła do właściciela. Obowiązek zdobywania paszy dla królików pozostał.
Niedziela, rodzice zabierają nas na pierwszą wycieczkę do miasta. Pójdziemy w stronę portu, tam pracuje ojciec. Na ulicy Gościnnej - gdzie kościół, kuźnia, cmentarz, poczta, nad którą mieszka Andrzej, milicja i dom Pod Złotym Lwem ze sklepem - wchodzimy do tramwaju. Konduktor siedzi przy drzwiach. Tato kupuje bilety. Jedziemy.
Na pierwszej mijance tramwaj czeka na drugi jadący z Gdańska.
– W tym domu jest restauracja, „Adria”, gdy będziemy bogaci, pójdziemy tam na obiad.
Objaśnia ojciec.
– Czekają nas jeszcze dwie mijanki, druga przy kościele św. Ignacego. Trzecia przy stacji kolejowej Biskupia Górka.
W tramwaju tłoczno i gwarno. Mężczyźni palą papierosy. Też bym chciał. Wreszcie tramwaj zakręca za Bramą Wyżynną obok wypalonych murów już nie istniejącego hotelu „Danziger Hof” i obok katowni. 

Kilka dni później, już sam z kolegami, będziemy oglądać, jak przy odgruzowaniu robotnicy wynoszą z ruin hotelu zwęglone szczątki ludzkie. Tramwaj wjeżdża na Targu Węglowym, na swoją końcową mijankę przed ruinami teatru i zbrojowni. Na murach przy wejściu do niektórych domów napis: min niet.

Idziemy środkiem zagruzowanych po bokach ulic, wzdłuż ceglanej pustyni ulicą Szeroką (dawniej Breitgasse ) w stronę Motławy w stronę Targu Rybnego Żadnego targu ani ryb nie widać.
– Był w dawnych czasach – mówi mama.
Idziemy dalej do ujścia Kanału Raduni i jeszcze dalej tak jak puszcza droga nabrzeżem Motławy. Robi się późno. W oddali zapala się jedna latarnia. Z radości wykrzykuję:
– Patrzcie wid!
– Mówi się światło – upomina mnie ojciec.
Wzdłuż zgruzowanych murów, wypalonych okien, zmęczeni, wracamy z naszej pierwszej rodzinnej wycieczki do domu na Oruni. Jutro czeka nas daleka wyprawa z wózkiem po trawę.


8. Dlaczego ?

W pokoju przystosowanym na pomieszczenie gospodarcze ojciec odłączył wiszący na ścianie kołchoźnik. Okna w drugim pokoju już wstawione. Na stoliku przy łóżku stoi wysoka brązowa skrzynka. W jej górnej części okrągły otwór głośnika, zakryty jaśniejszym materiałem. Niżej podświetlone małe okienko ze skalą i nazwami miast. Pod nim pokrętła.

Ojciec zniecierpliwiony z uchem przy głośniku kręci gałkami. Słychać buczenie, piski i trzaski. Z pośród radiowych trzasków i zza warkotu dobrze znany sygnał z Londynu „ bum...bum...bum...bum”, a po nim, co chwila zanikające słowa.
Po takim słuchaniu ojciec coś czyta, czasem bierze jakieś broszury czy kalendarze i ze złością kreśli całe zdania. ... Dlaczego ?
Postanawiam też czytać książki.

Za szkołą, przy stacji kolejowej przekraczam tory. Po lewej stronie ulicy Smętnej ( dawniej Rossengase ) w widłach linii kolejowych zielony skwer ( dawniej Bahnplatz ). Przy torach peron w stronę Gdańska z domkiem dla dróżnika z okienkiem kasy oraz drewnianym barakiem dla oczekujących.
Przy skwerku wille. W jednej z nich wypożyczalnia książek. Idę oddać pierwszą pożyczoną książkę. Pamiętam tylko jej tytuł – Kichuś majstra Lepiglinę.

Pokonuję nieśmiałość.
– Nie chcę bajek, chciałbym poczytać o prawdziwych przygodach i dalekich podróżach.
Pani przynosi książeczkę obłożoną w papier do owijania paczek. Jej tytuł „Za czerwoną granicą” nic mi nie mówi.

Wieczorem czytam każde słowo. O chłopcach – o harcerzach. Tajemnie nocą skradają się przez granicę. Tam jest bogaty kraj. Tam znajdą złoto. Widzą uśpioną, martwą wieś. Nie widać życia, nie ma tu kotów, nie słychać nawet głosu psa. Panuje głód. To głód na Ukrainie. Co to jest głód ? O głodzie mówią mi rodzice.

Obok kościoła po przeciwnej stronie ulicy, na tyłach domów mieszkalnych, znajduje się salka, a przy niej plac. Za placem chaszcze, peron i tory. W salce wyświetlane są filmy. Na pewno przygodowe. Nie wyobrażam sobie innej możliwości.
Chłopięcy czas, to czas, w którym każde zdarzenie jest przygodą. Zamknięcie oczu jest niewyobrażalne. Zmęczenie powala z nóg jedynie w domu.

Jak mam zobaczyć ten pierwszy film. „Ona broni ojczyzny” – pierwszy film po wojnie. Nie mogę prosić ojca o pieniądze. W domu skromne jedzenia, pieniędzy zawsze brak. Jesteśmy biedną rodziną.
Jest już ciemno. Mój kolega szkolny Andrzej ma bilet, wchodzi do środka. W oknach salki częściowo wybite szyby. Wdrapuję się na ceglany parapet. Słychać terkot aparatu filmowego, ochrypły głośnik. Dzisiaj wiem, że to muzyka jak w starym kinie. Dostrzegam migotliwe obrazy na zawieszonym u sufitu ekranie. Na nim wojna ojczyźniana.

Bohaterska dziewczyna - to co pamiętam z filmu. Ona radziecka czołgistka i on niemiecki wróg - pokonany pod gąsienicami czołgu. To jej pomsta za wojenny los.
Gdy schodzę z parapetu siąpi drobny deszcz. Już w domu, nim zasnę, nie pierwszy raz, rozgrzewam w łóżku bolące z zimna i wilgoci nogi.

Oglądałem jeszcze drugi film, radosny film. To na nim „Świat się śmieje”. Tym razem stoję pod oknem na sali. Widzę radość, słyszę o szczęście w Kraju Rad. Słyszę piosenkę, jeszcze do dzisiaj tlą się te słowa: „ Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszat czelowiek...”
Ale...ale, ten kraj na filmie, przecież już wiem, to kraj „Za czerwoną granicą”, ten sam, co w pożyczonej książce, ten sam, ale inny. ... Dlaczego ?

Któregoś dnia jestem w mieszkaniu u sąsiada - pierwszy nasz lokator. Zaprosił mnie do zabawy z Romkiem. Oglądamy pocztówki i obrazki. Nie czuję się swobodnie. Nie tylko mieszka piętro wyżej. Wyczuwam jego dystans.
Na jednej z kartek liczymy smukłe iglice kościoła. Kościoła z przysadzistą zadaszoną wieżą, co górują nad miastem.
Niedawno z Andrzejem byliśmy na wędrówce wzgórzami parku Oruńskiego. Z oddali, z wysokości wzgórza oglądamy zrujnowane miasto i jeszcze wiele razy będziemy jak na starym sztychu spoglądać w stronę Gdańska. 

Czy to nie te mury, wypalone, ten kościół z wieżą bez dachu, z jedną samotnie stojącą iglicą. Podobny w zarysie, ale czy to ten? Wypowiadam przypuszczenie.
– To chyba jest ten sam.
Romek zaprzecza. – Dlaczego zaprzecza? Ojciec staje po stronie syna. Skąd ta ich pewność. Nie przekonany daję wiarę jego słowom. Przeważył autorytet jego ojca, przecież jest inteligentem. Utajone zostaje jednak ziarno nieufności. A czas powoli i z największym trudem odkrywa kolejne nieprawdy, wypowiadane przez jemu podobnych.