Autor: redakcja, Data publikacji: 2012-10-04 18:49:00
Przedstawiamy czwartą część wspomnień Wacława Dobosza-Tempskiego "Na Gruzowisku". W 1946 roku jako 11-letni chłopak wprowadził się wraz z rodziną na Orunię.
Wacław Dobosz-Tempski, opowiadanie: "Na Gruzowisku", część 4:
9. Stągwie Mleczne
Ojciec wyjmuje z teczki papierowy pakunek i kładzie na stole. Od jakiegoś czasu ma służbę przy Kanale Kaszubskim. Przyszedł z nocnej zmiany. Pakunek szeleści i drga. Oklejone gazetą czarne i śliskie węgorze próbują uciekać po ceracie.
Złapane zostały nocą na haczyk z dżdżownicą zwieszoną na sznurku z wysokiego nabrzeża. Bywa czasem. że, ojciec wyciąga z wody tylko samą głowę. Inny drapieżnik zdążył porwać łup.
Zastanawiam się, czy to możliwe? Od jednej decyzji, od ukrytego „haczyka” zależy ich los. A nasz los i miasta, od czego zależy. Odsuwam te myśli. Jutro pójdziemy z wózkiem przez całe miasto na most Siennicki, przez Przeróbkę i Sianki w stronę tego nabrzeża.
Zaróżowione wschodem słońca welony chmur, rozciągają się wysoko po niebie. Jeszcze się przeciągam, twarz owiewa rześkie powietrze. Oby tylko nie padał deszcz. Wyciągamy na ulicę przygotowany wózek. Koła stukają na wyślizganych przez końskie kopyta kamieniach - po „końskich łbach”.
Ciągniemy wózek wzdłuż torów tramwajowych. Mama z przodu z przerzuconym sznurem przez ramię, trzyma dyszel. Ja od tyłu popycham wózek z rękoma na skrzyni. Mężczyźni w szarych kurtkach, kobiety w chustkach na głowie śpieszą do pracy. Słychać dzwonek ruszającego z przystanku tramwaju. W przeciwną stronę koń ciągnie wóz. Woźnica z zwieszoną głową, skurczony, z łokciami na kolanach trzyma popuszczone lejce, tak jakby dokańczał nocną drzemkę.
Za Biskupią Górką skręcamy w prawo w stronę ulic, gdzie stosy, gdzie kamień na kamieniu, cegła na cegle, gdzieniegdzie wystaje zamieszkały dom. Na końcu ulicy brama. Nie pamiętam czy Krowia czy Zielona, tak samo z oknami na wylot, z widokiem uciekających chmur.
Za bramą most na Motławie i blisko przed nami widoczne wśród gruzów dwie baszty, stoją pokaleczone, z czarnymi oczodołami otworów, patrzą na nas w pół drogi.
Jeszcze przed nami Brama Żuławska, przy niej zakręt na lewo w stronę Sianek, w ulicę Siennicką - nareszcie bez gruzów - na most o tej samej nazwie przez Martwą Wisłę.
Już słońce wysoko, już miasto za nami. Przed nami nieużytki, łąki i chaszcze - to już nie daleko nabrzeża. W pobliżu widoczne dźwigi-żurawie, wystają kadłuby statków. Czekamy przy bramie. Wychodzi ojciec. Razem ciągniemy wózek w pobliskie łąki. Za łozą nad rowem skoszona trawa złożona w kopki. W pobliżu tory kolejowe. Pod gałęziami łozy ukryte deski i belki.
Ojciec rozprzęga tylnie i przednie koła. Wstawia przygotowany łącznik, przez to wydłuża wózek. Gdy jest gotowy, na spód kładziemy deski i belki.
Nosimy trawę. W przydrożnej kopie leżą bryły węgla. Tylko ojciec jest w stanie wnieść je na wózek. Nakładamy trawę. Gdy sięga powyżej głowy, ojciec otacza kilka razy zbudowany na wózku stos zwyczajnym sznurem.
Siadamy i jemy wcześniej przygotowane przez mamę kanapki. Dla mnie ze smalcem, posypanym na moje życzenie cukrem. Dopiero teraz odczuwam senność i zmęczenie.
Już słońce zniża się nad portem, czas ruszać w drogę powrotną w stronę domu. Grzbiet wózka z trawy, na nierównościach polnej drogi, jak żywy stwór to zwalnia to przyśpiesza. Gdy wjeżdżamy na bruk, miarowy stukot kół odmierza każdy krok, wielogodzinnej drogi. Od mostu Siennickiego do Żuławskiej bramy w dół, wózek jakby sam podążał w stronę domu. Od bramy widać jak słońce chowa się za pościnane wieże miasta. Goni nas zmrok. Przed nami po raz drugi Stągwie Mleczne te czekające w pół drogi baszty.
Jakby chciały nas przestrzec. Dlaczego czekają mroczne, dlaczego mleczne? Przed nami powalone miasto.
Zatrzymujemy się coraz częściej. Martwota gruzów z wszystkich stron. Rodzice ciągną wózek z coraz większym trudem. Może to lęk odbiera siły. Widzę jak mama wielokrotnie podnosi rękę, pociera niespokojnie czoło. Popycham wózek mocniej i wtedy instynktownie ukrywam twarz w pachnącej życiem trawie.
Dyszel szarpie na bok. To koło wpadło w szyny tramwajowe. Rodzice wyszarpują wózek. Stoimy. Mama opiera twarz o stos na wózku. Ojciec podchodzi, podtrzymuje mamę i podprowadza niepewnym krokiem w stronę gruzów. Siadamy na czymś, co kiedyś było przedprożem.
– To zaraz przejdzie. – mówi.
Po jakimś czasie wracamy do wózka. Od tego momentu mama popycha razem ze mną. Idziemy kilkanaście kroków i stajemy - tak wielokrotnie. Jest pusto i zupełnie ciemno, gdy przy świetle gwiazd siadamy na trawiastym wale kanału Raduni. Jeszcze tylko ostatni prosty odcinek do domu. Ciągniemy tak, by koła z prawej strony wózka toczyły się po kamiennych płytach ułożonych przy samym wale. O tyle lżej.
Na drugi dzień mama osłabiona pozostaje w łóżku.
Noszę przywiezioną trawę królikom. Podglądam i podziwiam jak złapany przez nie listek czy łodyżka wjeżdża pod siekacze tak jak snopek do młockarni. Po pięciu miesiącach w imieniny Eufemii przychodzi na świat moja trzecia siostra Wiesława. Na chrzcie otrzymała imię zgodnie z kalendarzem.
10. Lucky Strike
Po urodzeniu siostry Eufemii, rodzina powiększa się jeszcze o czarnego w białe łaty kota. Przypłynął po trudach wojny do stoczni remontowej na pasażerskim statku „Stefan Batory”, chlubie przedwojennej żeglugi. Siostrzany statek „Jan Sobieski” został zatrzymany przez Rosjan.
Kot daje susa do sąsiedniego pokoju. Nie wiemy jak wygląda. Przez długie tygodnie schowany, pije tylko mleko wsuwane na talerzyku pod łóżko.
Nie jest jedynym prezentem przyniesionym z portu.
Po przyjściu z pracy ojciec wyjmuje z teczki złowione węgorze i nie wiem, w jaki sposób zdobywane amerykańskie papierosy.
Węgorze przysmażone na brąz są naszym najczęstszym dodatkiem do chleba.
Na Wielkanoc na stole pojawia się po raz pierwszy szynka i biała kiełbasa własnego wyrobu. Kot wychodzi z ukrycia, dołącza do świątecznego śniadania. Dowiaduję się wtedy, co koty jedzą na pasażerskim statku.
Gdy próbuję go wynieść na dwór, broni się rozpaczliwie i wskakuje lotem błyskawicy do domu. Domyślam się, że jest prawdziwym wilkiem morskim, skoro wyjście poza drzwi traktuje jak przekroczenie burty, a podwórko to dla niego złowieszcze morze. Dramatyczne przygody na lądzie z moim udziałem miały wydarzyć się kilka lat później.
Podczas gdy kota powstrzymuje lęk i marne żarcie, mnie paraliżuje nieśmiałość. Nim powiem „dzień dobry”, nim poproszę w piekarni o chleb, muszę pokonać wewnętrzną niepewność. Skończyły się moje w obłokach marzenia, bujanie kota na falach. Twardy ląd, zmuszają nas obu, do codziennego wychodzenia na świat, do pokonywania oporu.
Jest godzina szósta rano. Z niechęcią jadę do Gdańska, na rynek przy hali targowej. Pomagam mamie nieść napakowane warzywami torby. Mama sprzedaje rzodkiewki i botwinkę. Pierwsze zbiory z naszego ogrodu. Wcześniej o świcie zdążyła je wyrwać, umyć i powiązać w pęczki. Ja tym razem będę sprzedawał, przynoszone przez ojca z portu amerykańskie papierosy. Czy sprzedam, czy zdążę? Muszę wrócić na godzinę ósmą do szkoły.
Na targowisku tłoczno. Część placu przy kościele św. Mikołaja odgrodzona. Miejsce, w którym odbywa się wydobywanie ciał zakopanych po zdobyciu Gdańska. Słyszę jak w tłumie mówią.
– To ofiary wojny to kobiety – wśród nich pomordowane zakonnice.
Wszystko ciekawi i przyciąga. Wokół hali ruch i gwar. Nieco dalej śpiew i uliczne granie – tym razem w pobliżu baszty Jacek. W moim przekonaniu to inwalidzi wojenni. Jeden z akordeonem na piersi, w mundurze, wysokie buty z cholewami. Drugi w długim szynelu, rogatywce, podparty na kosturze, wśród gruzów miasta śpiewają – to dramatycznie:
Gdy w noc wrześniową północ wybiła,
Eskadr bojowych ogromna moc,
Z szumem motorów ciszę przeszyła,
W piekło zmieniła cichą noc.
Miasta i wioski zbombardowano,
Gdy ludność było w głębokim śnie,
Gdy się niczego nie spodziewano,
Już nam zadali ciosy złe.
......
I wśród gwaru ludzi – lirycznie:
Mały biały domek ciągle mi się śni
W małym białym domku jesteś przy mnie ty
Okna tego domku ciągle w świetle lśnią
A w nich czyjeś oczy zapłakane są.
Nie wiem, ach nie wiem, co mi się stało
Że zakochałem się
Tyle jest przecież dziewcząt na świecie
A ja o tobie marzę i śnię
Nie krępuj się, śmiać się można i żartować
Ja jedno wiem, że zakochałem się.
......
To wstrząśnięty, to zakochany poddaję się nastrojowi.
Obok śpiewających rozwieszona płachta. Na niej namalowany samolot, wycięte otwory w miejscu okien. Wystarczy podejść z drugiej strony, wystawić głowę przez okno samolotu, zrobić sobie fotografię, poczuć się pewniej. Nie za pierwszym razem, może dziesiątym, czuję wśród ludzi złączenie wspólnym losem. Nurkuję wśród tłumu, sprzedając papierosy wykrzykuję:
Luki striki z Ameryki....
komu, komu,......
kamele jak bele
komu, komu,......
......
Luki striki z Ameryki.
kamele jak bele
komu, komu, bo idę do domu...
......
Za sprzedane papierosy, mama kupuje parującą, wyjmowaną z wiadra, ciepłą kluskę kartoflaną nadziewaną mięsem. Nie tylko rozgrzewa zziębnięte ciało, nie tylko syci poranny głód. Stwarza przekonanie, że jest nagrodą, za pokonaną nieśmiałość i poniesiony trud. Pozostawia w pamięci smak tego dnia.
11. Zastęp Indian
Zbliż się Wielki Tydzień. Jestem jak nigdy dotąd niespokojny ze szczęścia. Ubieram kupione po raz pierwszy po wojnie ubranko – zielony mundurek. W pośpiechu, z trudem przełykam kartoflankę i biegnę na placyk ukryty pomiędzy torami a salką kinową. Na nim zbiórka harcerska. Jest druh drużynowy. Już wiem – nazywa się Połomski, mieszka za kanałem Raduni, widać ten dom pod numerem Nowiny 23.
Stoimy w szeregu. Wiosenne powietrze ziębi gołe kolana. Zastępowi trzymają proporce: wilków, orłów..... W moim zastępie powiewa proporzec Indian. Stoję na końcu szeregu. Jestem za mały, żeby go trzymać.
Za kilka dni w kościele, na warcie przy grobie Chrystusa dostanę go do ręki. Przez pół godziny z proporcem na baczność, bez ruchu. Czy to możliwe? Już siebie widzę. Powstrzymuję myśli. Jeszcze nie teraz. Na koniec zbiórki nauka śpiewania. Za nim rozpoczną się warty przy grobie staniemy dwójkami w środku kościoła przy ławkach. Będziemy śpiewać.
– A teraz uczymy się tych słów, chłopcy powtarzajcie za mną – mówi druh:
O Panie Boże, Ojcze nasz,
w opiece swej nas miej,
harcerskich serc Ty drgnienia znasz,
kierować nimi chciej.
Powtarzamy za druhem drużynowym:
Wszak Ciebie i Ojczyznę,
miłując chcemy żyć,
harcerskim prawom życia dnia,
wiernymi zawsze być.
W powietrzu wyczuwalny zapach nadchodzącej wiosny. W mojej głowie nic, tylko kłębią się myśli o zbiórkach. W domu ojciec mówi do mnie. Co mówi.... ? Już słyszę.
– Znowu masz włosy rozczochrane...
– Co się tak gapisz jak sroka w kość? Weź te pieniądze. Idź do fryzjera przed zbiórką. Zetnij włosy na krótko. Harcerz musi wyglądać schludnie.
Jeszcze zdążę. Wyskakuję z domu. W pobliżu, wchodzę nieśmiało do zwyczajnej izby z kilkoma krzesłami i lustrem. Pusto. Siadam na jednym z nich. Fryzjer zarzuca mi ręcznik na szyje. Bierze w dłoń grzebień i tą - niby ręczną kosiarkę. Czuję napływającą do gardła i rąk omdlewającą słabość. Czuję na szyi metaliczny chód maszynki. Spadają włosy. Odpływa lęk i słabość.
Wychodzę z ulgą na powietrze. Przebiegam ulicę, kasztanową aleją na wale do mostu na Raduni i wchodzę przez bramę do parku. Po prawej stronie pierwszy staw. Tu próbuję zimą ślizganie na pożyczonych łyżwach, przykręcanych do butów. Często spadają i wtedy sunę rękami i nosem po lodzie.
Teraz mijam dworek pamiętający XVII wiek. Wchodzę w lipową aleję, wysoko nad głową sklepioną – jak w gotyckim kościele. Skręcam w lewo. Stromą ścieżką wspinam się do polanki na szczycie zalesionego wzgórza.
Tam stoją harcerze w szeregu. Tam czeka drużynowy. Trzeba podejść. Zameldować się. W myślach powtarzam kolejne czynności. Wszyscy będą patrzeć na mnie. Podniosę dwa palce do czapki. Zasalutuję.
– Druhu drużynowy, druh Wacław Dobosz melduje się na zbiórkę.
Mam sucho w ustach. Na pewno się pomylę. Nie jestem jeszcze prawdziwym harcerzem. Zastępowi mają sznury brązowe, przyboczny zielony, drużynowy sznur granatowy, a ja tylko popielaty. Starsi zdobyli już różne sprawności – naszyte okrągłe brązowe plakietki na rękawach bluzy. Niektórzy noszą krzyż harcerski. Jak dotąd mogę tylko o nim marzyć.
A teraz jeszcze tych kilka najtrudniejszych kroków. Jeżeli nawet się pomylę, jeżeli będą śmiać się ze mnie, - chcę być odważny. Tak jak „duch puszczy” – wśród swoich nieznany.
W domu Mama mówi:
– To okropna książka, którą teraz czytasz. „Duch puszczy” w książce, ten tajemniczy ktoś jest odważny, ale mści się na Indianach. – Tak to prawda – odpowiadam.
– Ale oni zabili mu żonę i dzieci. Ja...ja nigdy nie będę się mścił. Ja sam należę do zastępu Indian. Będę jak on tajemniczy i odważny. Nikt nie musi o mnie wiedzieć.
Wczoraj w oliwskich lasach uczestniczyłem w harcerskich podchodach. Chłopcy z innych drużyn bronili wzgórza. Nasza drużyna miała zdobyć schowane proporce na wzgórzu. Nie dałem się wprawdzie złapać. Proporca też nie zdobyłem.
Zmęczeni i dumni wracamy przez miasto mocno uderzając butami po wystającym nierównym bruku. Gdy tak maszerujemy to serce najbardziej tęskni i marzy o jasnych oczętach i wtedy śpiewamy:
Już sygnał wciągają na linie,
z komina już wali się dym,
nasz okręt wesoło tak płynie,
a wszystkie okręty za nim.
A dziewczę ma jasne oczęta,
Sukienkę liliową jak bez,
I patrzy na rufę okrętu
Pełna smutku, żałości i łez.
......
12. Hej, chłopcy...
Idziemy piaszczystą droga, wśród dojrzewających pól, wśród podmiejskich domów, skrytych za pagórkami. Idziemy na biwak do Straszyna. Nie jesteśmy żadną przypadkową gromadą. Maszerujemy dwójkami w mundurkach, a czapki ozdabia lilijka. Jesteśmy 11 harcerską drużyną im. Księcia Józefa Poniatowskiego – hufiec śródmieście Gdańsk. Wypuszczeni z domu, z oruńskich podwórek - unosi nas radosne przeczucie przygody i śpiew.
Hej, chłopcy, bagnet na broń!
Długa droga, daleka przed nami.
Mocne serca, a w ręku karabin,
Granaty w dłoni i bagnet na broni.
.....
Z pod butów kłębi się kurz. Zrolowane koce, chlebaki, u niektórych wojskowe tornistry pokrytą skórą z brązową końską sierścią, coraz mocniej ciągną ramiona do ziemi. Ciążą wcześniej pozbierane na wydmach, na nadmorskich pobojowiskach menażki i manierki, teraz podwieszone do pasa. Bezchmurne niebo i słońce w zenicie rozprasza nasze szyki.
Drużynowy zachęca nas do marszu.
- Chłopcy śpiewamy dalej, znacie te słowa:
Hej, po drogach dmie wichura,
słota, błoto, fajny kram,
lecz co znaczy dla piechura,
choćby nawet diabeł sam
choćby nawet diabeł, diabeł sam.
Śpiew wyrównuje kolumnę i krok.
Bo dla naszej kompanii szturmowej,
nie ma przeszkód i nie ma złych dróg,
kto na drodze, granatem wal w głowę,
i bywaj zdrów i prowadź nas Bóg.
.....
Druh drużynowy się uśmiecha.
– Wiecie, że ta piosenka nazywa się „Szturmówka”. Jak długo można szturmować, należy się wszystkim odpoczynek.
Siadamy na poboczach drogi w cieniu rozproszonych drzew. W ukwieconych liliowymi dzwonkami i białymi margerytkami trawach.
To jeszcze nie biwak. Co zrobić, gdy wzrasta apetyt, a mama wcisnęła w gazetę zawinięte kanapki. Szeleszczą papiery.
Wzmocnieni wstajemy.
– Harcerski nakaz znacie: Harcerz po sobie nie zostawia żadnego śladu. – mówi druh
i ponownie podrywa nas do marszu śpiewem.
Pałacyk Michla, Żytnia, Wola,
bronią jej chłopcy spod parasola
a na tygrysy mają wisy,
to warszawiacy fajne chłopaki są.
Czuwaj wiaro, hej wytężaj słuch,
pręż swój młody duch, pracując za dwóch,
Czuwaj wiaro, hej wytężaj słuch,
pręż swój młody duch, jak stal.
Ulubiona druga zwrotka z młodzieńczej, prawie męskiej duszy, z zdwojoną siła sama rozbrzmiewa.
Każdy chłopak chce być ranny,
sanitariuszki morowe panny,
a gdy się trafi kula jaka, poprosisz pannę
da ci buziaka hej
Czuwaj wiaro....
.....
Nad straszyńskim jeziorem, na leśnej polanie, wśród zagajników jest miejsce na biwak. Już z niepokojem spoglądam w te miejsca gdzie nocą w krzakach będzie trzeba stać na warcie. Zastępowi sprawdzają teren, do stawiania namiotów jesteśmy gotowi.
Z zarośli wychodzi druh drużynowy. W każdej ręce rura zakończona wydłużoną głowicą jak dynią. - To pancerfausty - wołamy.
– Zmieniamy miejsce biwaku – mówi i odnosi te przeciw czołgowe pociski, zostawiając je na widocznym miejscu.
Stawiamy namioty na półwyspie. Chłopcy z jednej drużyny biegną po gałęzie, z pozostałych szykują stanowisko kuchni, kopią dołu na własne potrzeby drużyny. Już wieczór płonie ognisko. Otuleni w koce gromadzimy się wokoło. Na skraju światła w sosnowym lesie prześwitującym na dwie strony jeziora widać harcerza na warcie. I jak tu nie śpiewać?
Płonie ognisko i szumią knieje,
Drużynowy jest wśród nas,
Opowiada starodawne dzieje
Bohaterski wskrzesza czas.
O rycerstwie spod kresowych stanic,
O obrońcach naszych polskich granic,
A ponad nami wiatr szumny wieje,
I dębowy huczy las.
......
To już noc. Nasyceni śpiewem stajemy w kręgu, zaczynając od druha Połomskiego, złączeni dłonią w dłoń - wyciszeni ostatnią modlitwą dnia, nucąc coraz ciszej:
Idzie noc, słońce już
Zeszło z gór, zeszło z pól, zeszło z mórz,
W cichym śnie, spocznij już,
Bóg jest tuż, Bóg jest tuż,
.......
rozchodzimy się do namiotów.