Czekamy na odzew oruniaków...

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2013-04-19 14:49:00

O tym, czy radni osiedla z Oruni, Św. Wojciecha i Lipiec nie za rzadko „wychodzą” do mieszkańców, a także o oruńskim budżecie partycypacyjnym, „wojnach z miastem”, bitwach z urzędnikami, odciętej szlabanami Oruni, pytaniach do europosłów i pomysłach na Park Oruński – opowiadają nam przedstawiciele Rady Osiedla „Orunia-Św. Wojciech Lipce”.

Rada osiedla z Oruni, Lipiec i Św. Wojciecha nie ma lekko. Dostaje się jej od wszystkich. Od przynajmniej niektórych mieszkańców: „bo Rada to darmozjady i nic nie robiOM”. Od przynajmniej niektórych urzędników: „po co nam opinia jakieś tam rady, robimy swoje!”. Od przynajmniej niektórych radnych miasta: „wszystkie inwestycje na Oruni sOM dzięki mnie!”. No i od czytelników portalu MojaOrunia.pl

A głos tych ostatnich jest najbardziej widoczny. Bo w sporej mierze dzięki portalowi MojaOrunia.pl „zwykły’ Kowalski z Oruni wie tak naprawdę, co ta Rada właściwie robi. I tutaj może wylewać swoje, czasami zasłużone, czasami nie, żale. A to, że nasz portal pisze o tej dzielnicy właściwie codziennie powoduje, że lokalna Rada jest często na świeczniku. I jej się obrywa. Czasami zasłużenie, czasami nie.

A przecież w Gdańsku są Rady, których „dokonania” („nicnierobienie”, kłótnie, niemalże bijatyki między radnymi, jakieś niszczenia sobie nawzajem samochodów, czy wręcz żałosna walka o 300 złotych pensji radnego) nadają się w dużo większy sposób do ostrej krytyki. Szczęściem takich rad jest jednak to, że nikt o nich nie pisze. Że nikt ich medialnie nie sprawdza (większe gazety, czy portale robią to bardzo rzadko). I że przez to nadal mogą kisić się w swoim lokalnym piekiełku i wciskać mieszkańcom po prostu przysłowiowy kit.

Nasz portal na to radnym z Oruni nie pozwoli. Piszemy o rzeczach dobrych i tych już nieco mniej dobrych, związanych z lokalną Radą. Ale miejmy też świadomość, krytykując Radę, że tak naprawdę dużo więcej mogą zupełnie inni gracze: radni miasta, urzędnicy i prezydenci. Warto zachować proporcje.

Radzie z Oruni „stuknęły” niedawno dwa lata. Z tej okazji było już podsumowanie samych radnych. Z kolei portal MojaOrunia.pl postanowił spotkać się z radnymi i zrobić własne podsumowanie w formie wywiadu.
Przedstawiamy dzisiaj pierwszą jego część.

Za kilka dni jego druga część. A w niej dowiemy się między innymi: ilu radnych osiedla tak naprawdę „coś robi”, jak wygląda współpraca z radnymi miasta i czy któryś z nich jest coś wart dla mieszkańców Oruni, jak Radę traktują inne media, o jakie inwestycje Rada będzie zabiegać i jaką wizję tej dzielnicy mają lokalni radni.


Po co oruniakom rada osiedla?

Roman Wawrzyniec Itrich, przewodniczący Osiedla „Orunia-Św. Wojciech-Lipce”: To pytanie można by postawić oruniakom, którzy 2 lata temu poszli na wybory, przekonani, że nowi radni będą wykonywali pożyteczną robotę. Myślę, że taka dobra robota jest w jakiś sposób przez nas wykonywana. My wiemy o wszystkich inwestycjach, które zostały przeprowadzone. Inni oruniacy, niekoniecznie. Bo nie wszystko dzieje się w obrębie ich własnej ulicy, w obrębie ich domu. Więc jeżeli chodzi o pytanie, co zostało zrobione, to najlepiej przyjść do nas i zapytać. Każdemu udzielimy odpowiedzi.

Ale czy nie uważacie, że za mało z oruniakami, w końcu Waszymi sąsiadami, się spotykacie? Przed wyborami zbieraliście podpisy „door-to-door”, czyli pukaliście do wielu mieszkań. A teraz? Takie akcje nie mają już sensu?

Mateusz Korsztun, zastępca przewodniczącego Zarządu Osiedla  „Orunia-Św. Wojciech-Lipce”: Statut rad osiedli i dzielnic w Gdańsku mówi konkretnie, jak mamy się kontaktować z mieszkańcami: dyżury i spotkania. Reszta już zależy od naszej inwencji i naszej ewentualnej chęci. Ja na przykład chodziłem z Maćkiem (inny radny osiedla – przyp. red.) po ulicy Smolnej i Dalekiej i razem zbieraliśmy podpisy pod wnioskiem o remonty dróg. Chcieliśmy posłuchać tamtych mieszkańców, poznać ich opinie. To było więc takie właśnie „door-to-door”. I raz na jakiś czas, jak najbardziej warto korzystać z takiej metody kontaktu z mieszkańcami.

A teraz planujecie podobną akcję?

MK: Brakuje nam czasu. Radni osiedla pracują, uczą się, mają swoje rodziny. Ciężko jest jednocześnie robić coś w życiu, podejmować jakieś działania w Radzie i jeszcze chodzić do mieszkańców. Wcześniej, przed powołaniem naszej Rady, zbieraliśmy tylko podpisy, nie mieliśmy jeszcze żadnych zadań.

RWI: Nie zawsze musi to być zasada „door-to-door”. Ja na przykład miałem parę wizyt domowych. Spotykam się też niedługo z panią Zofią Zienkiewicz, która ma doskonałe pomysły na Żuławskiej. Zostałem zaproszony do niej do domu...
W jaki sposób zaproszony?

RWI: Pani Zofia przyszła do nas na dyżur i zaprosiła mnie do domu. A wracając do metody „door-to-door”. To jest sposób na zbieranie informacji od mieszkańców, zgoda. Ale też wniosków i żali. Każdy z mieszkańców tej dzielnicy, zapytany czy ma jakiś problem do rozwiązania, odpowie, że ma. Że tak, taką kwestię by znalazł. Stworzyłaby się lista iluś tam tysięcy pytań i roszczeń. I każdy z mieszkańców by nas później z tego rozliczał. A trzeba powiedzieć sobie uczciwie: wiedza mieszkańców jest nikła. Bo ludzie często uważają, że my jako Rada możemy wszystko. A tak naprawdę możemy niewiele.

Ale tu nie chodzi o zbieranie żali, czy problemów. A o przekazywanie informacji. Dla Waszej Rady jedną z ważniejszych kwestii jest jej budżet. Czemu, i to tylko raz w roku, nie poinformować mieszkańców właśnie w taki bezpośredni sposób, że mają możliwość współdecydować o takim budżecie? Trochę w stylu, co robi Gdańska Fundacja Innowacji Społecznej ze swoim projektem oruńskich podwórek. Tam wolontariusze pukają do mieszkań i informują o całej akcji...

RWI: Tak, pomysł jest jak najbardziej dobry. Ale żeby go przeprowadzić, trzeba dysponować armią ludzi. Trzeba mieć pomoc wolontariuszy, tak jak w przypadku GFIS-u i projektu szwajcarskiego. W przypadku Rady Osiedla chodzenie i informowanie w taki sposób o budżecie to trudne przedsięwzięcie. Wystarczy spojrzeć, jak duża jest to dzielnica. Chyba lepiej przekazywać informacje jak do tej pory. Poza tym w akcji podwórkowej metoda door-to-door też nie była zawsze skuteczna. Przemek (menadżer Gościnnej Przystani – przyp. red.) musiał jeździć raz jeszcze do oruniaków, przypominać o całej akcji i niemal na siłę zaciągać ich na spotkania.

To nie jest też trochę Wasza rola? Właśnie takie „wyciąganie za uszy” co oporniejszych oruniaków? No bo jak inaczej można zaktywizować tutejszych mieszkańców?

RWI: Przekazywanie informacji, tak. To nasza rola...

MK: Ale ściąganie ludzi na siłę, to już raczej nie.

RWI: Jest ileś tysięcy oruniaków, każdy z nich będzie miał jakiś inny pomysł na wydanie pieniędzy. W XXI-wieku ludzie stali się egoistami, chcą zmieniać otoczenie co najwyżej w promieniu 25 metrów od ich domu...

Jednak są przykłady, ostatnio chociażby z Wrzeszcza, czy Śródmieścia, tak zwanego budżetu partycypacyjnego. Czyli lokalna Rada dzieli część swojego budżetu i o pewnej sumie mieszkańcy sami decydują. W bezpośrednim głosowaniu. Budżet partycypacyjny na Oruni to zły pomysł?

MK: Rady ze Śródmieścia, czy Wrzeszcza mają dużo większy budżet. I ich budżety partycypacyjne są wielkości naszego całego budżetu. Pewnie można by tak zrobić, że my oddajemy 60 tysięcy złotych... Ale to byłyby wszystkie pieniądze naszej Rady...

To podzielcie budżet na połowę. 30 tysięcy...

MK: Za 30 tysięcy to można sobie jakiś mały placyk zagospodarować, posadzić kilka drzewek i koniec..

Ale tu nie chodzi nawet o pieniądze. A bardziej o samą koncepcję. Zwolennicy takich budżetów przekonują, że w ten sposób mieszkańcy robią się bardziej aktywni. Bo choć w niewielkim stopniu czują, że o czymś decydują...


MK: My czekaliśmy na odzew mieszkańców. Czekaliśmy, aż ktoś zgłosi się z ciekawym pomysłem, którego realizacja zmieści się w naszym budżecie. Ale nikt się do nas nie zgłosił, były spotkania i nic. Oczywiście pojawiły się jakieś luźne koncepcje: kamery na Rejtana, czy plac zabaw w Św. Wojciechu. I Rada też się tym zajęła, ma to na uwadze.  A więc jak się chce współdecydować, to naprawdę można.

Uważacie, że oruniacy kojarzą swoją radę osiedla?

MK: Oruniacy mylą nas często z radnymi miasta. I z urzędnikami, którzy za swoją pracę biorą pieniądze.

RWI: Tak, jesteśmy wrzucani do jednego worka z ludźmi, którzy siedzą w Ratuszu. Jesteśmy często kimś na kogo można zrzucić swoją niekompetencję. Ale w naszej małej ojczyźnie, bo tak właśnie nazywam Orunię, wszystko co chcemy robić, robimy. I ludzie, którzy chcą do nas dotrzeć, docierają do Rady bez przeszkód. Także malkontenci zawsze będą narzekać. Nawet jak pójdziemy do nich i zapukamy im do drzwi. W ich ocenie jesteśmy częścią....

MK: ...częścią systemu.

To porozmawiajmy chwilę o „malkontentach”. Wasi oponenci piszą na portalu MojaOrunia.pl: „ Rada osiedla to twór, który nic nie może, niech się zajmie ławeczkami, festynami.” No właśnie, co „,może” Rada Osiedla?

RWI: Ci, którzy uważają, że nic nie może i niech się zajmie 'ławeczkami i festynami” mają rację. Ale to jest część prawdy. Rada zajmuje się też wieloma innymi sprawami. Ale należy pamiętać, że Rada Osiedla nie może wyremontować drogi, bo nie ma takiego budżetu. My nie możemy naprawić oświetlenia na całej ulicy, bo nie mamy takiego budżetu. Nie możemy naprawić elewacji wzdłuż Traktu św. Wojciecha, bo nie mamy takich pieniędzy...

Zapytałem, co Rada może, a zamiast tego słyszę, czego nie może...

MK: Jedyne co możemy to przedłużać głos mieszkańców. Ale często mieszkańcy nie podejmują tego głosu, więc tak naprawdę nie mamy czego przedłużać...

To jeszcze a propos tych kompetencji. Nie tak dawno miała miejsce dyskusja prezydenta Adamowicza z przedstawicielami rad osiedli i dzielnic w Gdańsku. Ten pierwszy uważa, że rady mają głównie „animować” mieszkańców. Ci drudzy najczęściej chcą po prostu więcej możliwości decydowania o swojej dzielnicy. A Wasza Rada? Brakuje Wam realnej władzy?

MK: Według statutu my jesteśmy tylko ciałem opiniodawczym. Właściwie wszystkie miejskie wydziały, oprócz gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni, nas pomijają i nie pytają o zdanie. Tak nie powinno być. Czasami o jakieś inwestycji dowiadujemy się już po jej rozpoczęciu. Z kolei są urzędnicy, dla których liczy się tylko, abyśmy im taką opinię dosłali. Ale to co ona zawiera, nie jest dla nich w żaden sposób wiążące i ważne.

RWI: Władza to chyba za dużo powiedziane. Nam bardziej chodzi o uproszczenie łączności i styku z urzędem. Aby nie było takich barier i aby Rada Osiedla nie była traktowana jako zło konieczne. A jako część aparatu, która jest najbliżej mieszkańców. I to właśnie Rada powinna opiniować i brać w ten sposób część odpowiedzialności za decyzje miasta.

MK: To nie powinno być tak jak teraz. Że jak Rada sobie nie wychodzi ścieżki, nie napiera na różne urzędy i nie wyszarpnie od nich informacji, to jest całkowicie pomijana. To powinno być tak, że to urzędy się z nami kontaktują i dają nam znać o swoich planach. A tak niestety nie jest.

Czy widzicie jakąś sytuację na Oruni, jakieś zaniechania urzędników, po których Wy jako Rada jesteście w stanie iść na wojnę z miastem? Czy jednak czujecie się jednostką pomocniczą gminy, która nie powinna toczyć z miastem żadnych wojen.

RWI: Wojna z miastem jak najbardziej nie. To nie jest dobra droga. Wojna nigdy nie kończy się dobrze. Ale czy stoimy zawsze po tej samej stronie? Nie. Należy jednak pertraktować…

To taka sytuacja. Załóżmy, że Rada istnieje od 2008 roku, a więc w okresie kiedy decydował się ostateczny kształt inwestycji remontu kolei na Oruni. I tak jak teraz, PKP przy bierności miasta podejmuje decyzje: od Pruszcza do Gdańska Głównego będą tylko szlabany, żadnych tuneli, żadnych wiaduktów. Orunia zostanie całkowicie odcięta.  W takiej sytuacji Rada również nie ruszy na wojnę z miastem? Nie zawalczy o prawa mieszkańców tej dzielnicy?

MK: Należy pamiętać, że Biuro Rozwoju Gdańska, czyli jednostka, która rozmawiała o tej inwestycji z PKP, podlega prezydentowi Gdańska. I to właśnie do prezydenta byśmy się wtedy zgłosili. Poszli do niego. I walczyli o swoje…

W jaki sposób?

MK: Na pewno poszłyby odpowiednie pisma. Ale nie tylko. Umówilibyśmy się z prezydentem na spotkanie. Zaprosilibyśmy radnych miasta…

I prezydent, tak jak teraz BRG, mówi Wam: to nie nasza decyzja, to decyzja PKP, miasto i tak nie ma pieniędzy na jakieś tunele, czy wiadukty na Oruni…

MK: Są różne środki nacisku. Są jeszcze media, które można by wykorzystać, aby sprawę nagłośnić. Aby sprawa nie przeszła bez echa…

RWI: Remont kolei, o którym mowa, dzieje się również dzięki pieniądzom unijnym. Należałoby więc zapytać euro deputowanych…

Co niedawno Wasza Rada zrobiła….

RWI: Właśnie. Zapytałem europosła Kurskiego, który jest w unijnej komisji transportu. Chodziło mi o to, czy przejazd kolejowy, gdzie istnieją szlabany, jest według prawa europejskiego przejazdem bezkolizyjnym? Myślę, że taka odpowiedź padnie. Może właśnie w tym przypadku Unia Europejska to jedyna nadzieja na jakieś normalne załatwienie tej sprawy? No bo mamy PKP, państwo w państwie, które nie słucha lokalnych organizacji, robi swoje. Miasto też się tym nie przejmuje. Może więc taki grożący palec w stronę PKP jest w stanie pokazać tylko Unia?

Czy jest teraz jakaś sprawa, który Wy jako radni pilnujecie szczególnie? Patrzycie władzy na ręce, aby znów nie okazało się, że coś zostało zrobione za plecami oruniaków?


MK: Pilnujemy Parku Oruńskiego -  to znaczy zależy nam na jego rewitalizacji. Nie odpuścimy tej inwestycji.

RWI: Rada wpadła na genialny pomysł, aby przywrócić miastu ten Park. A jak to zrobić? Na pewno warunkiem podstawowym jest to, żeby miał jakieś imię. Nie może być bezimienny. Według naszej koncepcji, którą przedstawiliśmy miastu, Park Oruński zyskuje imię. Od kobiety, która przekazała Park miastu. Park imienia Emilii Hoene. Czekamy teraz na ruch miasta, czekamy na jasną deklarację, kiedy rewitalizacja Parku Oruńskiego wreszcie się rozpocznie…

 

Projekt współfinansowany przez Szwajcarię w ramach szwajcarskiego programu współpracy z nowymi krajami członkowskimi Unii Europejskiej