Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2013-08-20 09:23:00
Od ponad sześćdziesięciu lat niemalże każdego tygodnia na Oruni spotykają się... wojenni kombatanci. Kroniki tej organizacji pokazują powojenną historię Polski w pigułce – zarówno jej chlubne fragmenty, jak i te, które powodu do dumy nie stanowią.
Niewielkie pomieszczenie w Dworku Artura na Dworcowej. Przy stole siedzą trzy starsze osoby. Prezes i dwóch członków liczącej sobie dziesiątki osób organizacji. Mowa o oruńskim kole Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych.
- Płacimy składki, spotykamy się co tydzień w niewielkim gronie. Staramy się o kombatanckie uprawnienia dla naszych członków. Teraz są wakacje, ludzi jeszcze mniej - mówią zgodnie. - Niektórzy nasi członkowie nie mogą już przychodzić na spotkania o własnych siłach. Mamy też coraz więcej pogrzebów. Niestety, czas jest nieubłagany – dodają.
A przecież jeszcze niedawno, jak przekonują moi rozmówcy, było tutaj zupełnie inaczej. Tłumy na spotkaniach, wspomnienia z czasów wojny, wizyty kombatantów w szkołach i uroczyste marsze ze sztandarem.
Odprysk tej ogólnopolskiej organizacji powstał na Oruni w 1947 roku. Już wtedy swoją siedzibę miał na ulicy Dworcowej, w ówczesnym Domu Kultury. Początkowo skupiał nieco ponad dwudziestu członków. Jak czytamy w dokumentach: „brali oni udział w odbudowie Domu Kultury na Oruni i w odwadnianiu Żuław”. O tej ostatniej akcji pisaliśmy więcej tutaj.
Tu ważne rozróżnienie. Przez pierwsze dwa lata była to organizacja po prostu kombatancka. W 1949, tak jak i w całej Polsce, do głosu doszła już „wielka polityka”. Do 1989 roku, a więc do momentu upadku komunizmu w Polsce, organizacja nosiła inna nazwę.
ZBoWiD – Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Nazwa dobrze oddająca naturę tamtych czasów – propaganda komunistyczna musiała stale z kimś, lub o coś walczyć. A to z imperialistami, niepodległościowym podziemiem, czy później z młodzieżą noszącą nie takie ubrania jak należy. „Walka” toczyła się też na innych frontach: w fabrykach oficjalnie „bito się” o jak najlepsze wskaźniki, w przemówieniach partyjnych dygnitarzy – o pokój, demokrację, mieszkanie dla każdego, a w gazetach – właściwie o wszystko, rewolucyjną czujność trzeba było podsycać każdego dnia.
ZBoWiD był podporządkowany komunistom. Nic dziwnego więc, że także i kombatanci byli odpowiednio kontrolowani. Walczyłeś z Niemcami? A gdzie walczyłeś? W Armii Krajowej? No cóż... Do 1956 roku (później skala represji była już zdecydowanie mniejsza i miała inny charakter) w powojennej Polsce nie brakowało następujących sytuacji. Człowiek przez sześć lat okupacji walczył w podziemiu niepodległościowym, służył w AK, kończyła się wojna i zamiast podziękowań, czekały go prześladowania. Więzienie, czasem i śmierć.
Taka, opowiedziana mi przez znanego, gdańskiego naukowca, profesora Bogdana Chrzanowskiego historia: „Jeden z polskich żołnierzy mówił mi po wielu latach, że za „Szare Szeregi” siedział za Niemców 2 lata w Stutthofie i 9 lat za Rosjan w Workucie.”
Tyle historia „makro”. A mikro? Kroniki oruńskiego ZBoWiD-u z lat 40-tych nie są zbyt obfite. Zachował się jednak taki dokument z 1949 roku: „Koło grupuje w sobie żołnierzy I i II Armii Ludowego Wojska Polskiego, Kampanii Wrześniowej, AL, AK i BCh, uczestników Rewolucji Październikowej, Powstań Śląskich i Wielkopolskich, funkcjonariuszy MO i SB, więźniów obozów koncentracyjnych, członków Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie”.
Czy kogoś może dziwić obecność w tym gronie „ubeków”? Albo to, że licząca sobie setki tysięcy osób Armia Krajowa wymieniana jest jednym tchem z praktycznie nic nie znaczącą w czasie wojny Armią Ludową? A Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie są wymieniane na końcu? Cóż, takie to były czasy.
Karty kroniki oruńskiej organizacji szybko przechodzą do lat 60-tych. Dochodzą nowi członkowie, liczy się już ich w setkach, nie dziesiątkach. Trwa walka (jakżeby inaczej) „o odznaczenia i zapomogi”. ZBoWiD spotyka się z uczniami oruńskich szkół. Akademie, przemówienia, prezentacje sztandaru.
1974 rok, notka z Dziennika Bałtyckiego na temat jednego z członków oruńskiego ZBoWiD-u. Wiktor Szelewicz mieszka w Św. Wojciechu. Jest stary, schorowany, żyje w trudnych warunkach. Walczył pod Lenino, Studziankami, Budziszynem, wielokrotnie ranny.
W 1977 organizacja liczy sobie już 250 członków (weszli do niego ludzie z analogicznego Koła z Łostowic i Maćkowy). Jeden z nich, Leonard Karczewski przedstawia swoje dokonania. Uczestnik Rewolucji Październikowej i walk o Monte Cassino. W 1940 roku „na skutek denuncjacji” zostaje wywieziony do Workuty, gdzie przebywa do czasu zgłaszania się do Wojska Polskiego organizowanego przez gen Andersa.
Ani słowa o tym, że to sowieckie NKWD wywoziło wtedy Polaków na wschód. Masowo. To nie były żadne denuncjacje. A planowa czystka, zaplanowana przez Stalina. W 1977, rok przed tym jak papieżem został Polak i trzy lata przed powstaniem „Solidarności”, nie można było jednak o tym mówić głośno. A Karczewski, tak jak i wielu innych, musiał przedstawiać siebie właśnie w taki sposób. Chlubną dla niego walkę o Monte Cassino przykryć poprawną politycznie, ale nic nie znaczącą dla polskiego żołnierza Rewolucją Październikową.
Na kolejnych stronach kroniki oruńskiego Koła mamy już wielką historię. Wybór papieża i jego przyjazd do Polski w 1979 roku. Jest i powstanie Solidarności, są sierpniowe porozumienia.
Kronikarz nie zapomniał jednak i o Oruni. W czasie podanych akapit wyżej wielkich zmian: „dach nad salą widowiskową i sala kawiarniana Domu Kultury na Oruni oraz niebezpieczne wybrzuszenie jednej ze ścian grożą zawaleniem. Z tego powodu wstrzymano działalność Domu Kultury”.
Na kilka miesięcy oczywiście. Później kronika odnotowuje stan wojenny, jego zniesienie i oczywiście upadek komunizmu. Wszystko to przeplatane kolejnymi akademiami, wizytami w szkołach, wycieczkami do Stutthofu i na Westerplatte. Niestety zdjęć z Oruni praktycznie nie ma. Jeżeli już, to w pomieszczeniach. Plenery – tylko na wyjazdach.
W 1990 ZBoWiD przekształcono w Związek Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych. Na Oruni kombatanci nadal się spotykają. Wielu z nich ma pasjonujące, chociaż straszne w swej treści historie. Szkoda, że jestem jednym z niewielu, który chce ich słuchać.