Za darmo coś robisz?! Po co?!
Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2013-08-21 17:16:00
Mówią o niej „naiwniaczka”, ale ona nic sobie z tego nie robi. I dalej udziela się w wielu miejscach na Oruni. Wszystko społecznie, wszystko za darmo. Gdyby takich „pań Władysław” było tutaj więcej...
- Jacy są mieszkańcy Oruni? Nie są tacy źli. No dobrze, zdarzają się i źli. Ale generalnie jeżeli podejdziesz do nich normalnie, to się normalnie zachowują. Tylko, że tak jakoś się nauczyli, by w domach siedzieć i nic nie robić. Oglądać telewizję i nic więcej. To jest życie? To jest wegetacja – przekonuje mnie 60-letnia Władysława Górska, mieszkanka Żuławskiej.
Moja rozmówczyni sama żyje zupełnie inaczej. Czy lepiej? Z pewnością nie dla wszystkich. - Mówią, że naiwniaczka ze mnie. Słyszę: Ty jesteś naiwna, społecznie pracujesz, głupia jesteś? Za darmo coś robisz, po co? Ale ja to chcę robić, lubię to – wzrusza ramionami pani Władysława.
Zero narzekania, psioczenia na innych, żalenia się nad sobą. Sporo optymizmu. Proste, ktoś może powiedzieć banalne mądrości. Pani Władysława sama o sobie mówi: pochodzę ze wsi, jestem prostą kobietą. I jeszcze: życie mnie nie rozpieszczało i nie rozpieszcza, ale się nie skarżę.
Kiedy poprosiłem ją o wywiad, 60-latka była wyraźnie speszona. - A co tam o mnie ciekawego można napisać?
No właśnie, co ciekawego można napisać o pani Władysławie? Nie lepiej skrobnąć coś „seksownego” o odwiedzających dzielnicę aktorkach i sportowcach? Albo kolejny raz podrzucić kilka informacji o toczących się tutaj inwestycjach? Może jakaś relacja z wypadku, czy czyjegoś pobicia podgrzałaby atmosferę?
Nie. Pani Władysława to „temat” znacznie bardziej interesujący. Z prostej przyczyny, w tej liczącej kilkanaście tysięcy osób dzielnicy nie jest łatwo znaleźć kogoś takiego. Spokojnie, to nie żadna laurka.
James Gandolfini, zmarły niedawno aktor (znany chociażby z serialu „Rodzina Soprano”) w jednym z wywiadów dziwił się, że może być traktowany przez kogoś jako „wzór do naśladowania”. Cytuję z pamięci: „Jakim ja mogę być dla kogoś bohaterem? Czemu ludzie nie chcą czytać o codziennym życiu szewca, piekarza, czy mechanika? Oni robią znacznie pożyteczniejsze rzeczy niż aktor. Może to zabrzmi pretensjonalnie: ale to oni mogą być czyimś wzorem do naśladowania, nie ja” - komentował aktor. Raczej na poważnie.
Pani Władysława wprawdzie w filmach nie gra i gdyby nie nasz portal raczej nikt inny by o niej nie napisał.
Taka oto sytuacja. Pani Władysława rano zawozi swojego 36-letniego, chorego na porażenie mózgowe syna (Marek urodził się zdrowy, po roku zachorował, lekarze postawili błędną diagnozę...) do ośrodka na Nowinach. Wraca przez Gościnną. Coś jej jednak nie pasuje.
No tak, „reprezentatywny” skwerek wprawdzie ma nowe kwiaty i drzewa, ale jest już mocno zarośnięty. Trawa rośnie coraz wyżej, wszędzie chwasty. Wiadomo, jak to w Polsce: najpierw wielka akcja „Robimy! Sadzimy! Zmieniamy!”, a po tygodniu, dwóch właściwie nikogo już to miejsce nie obchodzi. Aż do kolejnej, wielkiej akcji. W międzyczasie skwer może sobie zarastać – nie ma pieniędzy, czasu, ochoty by cokolwiek tu zmieniać.
60-latka musi zakasać rękawy. No nie, wszędzie chwasty, tak tu nie może wyglądać! Nie ma rady, trzeba klęczeć i wyrywać. Mija godzina, pani Władysława nadal pracuje. Jest blisko 30 stopni, ale co tam, samo się nie zrobi, prawda?
Prawda, oruniacy chodzą dookoła, przyglądają się, nikt oczywiście ani myśli, by pomóc. Ale ludziska chwalą, cmokają z zachwytem: „O jak tu teraz ładnie!”, „No nareszcie te krzaki widać!”. A co poniektórzy dodają: „Jak to tak? Pani tu sama pracuje, nikt nie pomoże?”. Że niby „nikt” to państwo, lub gmina. Wiadomo, płacimy (oczywiście nie wszyscy, ale nawet ci, którzy latami żyją na koszt państwa mówią: „płacimy”) podatki, to chyba można wymagać, aby przynajmniej o „oruńską Starówkę” zadbali, nie?
Argument może i trafny, ale co z tego? - Tak płacimy podatki, ale miasto i tak tu nic nie robi. I co teraz? Mamy na złość nie dbać o takie miejsca? Samo narzekanie nic nam nie da – przekonuje pani Władysława.
I pieli kolejny raz. W ostatnich tygodniach już po raz czwarty.
To wszystko? To jest ta „wyjątkowość” orunianki? - zapyta ktoś. - Phi, jak głupia to niech pieli. Przecież takie rzeczy to urzędasy powinni robić. Nasza dzielnica jest zapomniana przez wszystkich – zagrzmi kolejny czytelnik.
Może to i prawda. Ale gdyby takich „pań Władysław” było na Oruni kilkadziesiąt, ta „zapomniana przez Boga i partię” dzielnica prezentowałaby się... Powiedzmy ostrożnie, że dużo lepiej. Nie wierzą Państwo? No to jeszcze taki argument. Bo przecież nie o same pielenie chodzi.
Pani Władysława, która ma 800 złotych emerytury (gdyby nie pensja męża, byłoby nad wyraz krucho) i bardzo chorego syna, udziela się na Oruni wszędzie gdzie może. Pamiętają Państwo, graną przez Irenę Kwiatkowską słynną „kobietę pracującą”? Co to „żadnej pracy się nie boi”? 60-latka z Oruni w pewnym stopniu mi ją przypomina. Ona też się nie boi nowych wyzwań. Nie boi się pracy społecznej. Czyli takiej, gdzie za swój wysiłek nie dostaje się żadnych pieniędzy. Co najwyżej satysfakcję z tego, że robi się „coś” także i dla innych, swojego otoczenia, etc.
Frajerstwo? No cóż, frajerami muszą być w takim razie Amerykanie, gdzie właściwie każdy należy do jakieś społecznej organizacji, a ich państwo (także i dzięki takiej aktywności obywateli) ciągle może być stawiane za wzór dla wielu. Ale co tam Ameryka! Ponad 50 procent Polaków w II RP (czasy międzywojnia) „bawiło się” w takie społeczne prace i aktywności. Później nadszedł komunizm, który wszelką „pozapartyjną” aktywność tępił bezlitośnie. I w III RP mamy społeczeństwo, jakie mamy. Że niby jakie? Rozumie to pani Władysława. - Tak, ludzie są nauczeni, że dbają tylko o siebie. Nic innego ich nie obchodzi: bo to nie „moja” sprawa. I ten brak wiary: a to nie wyjdzie, a po co coś zmieniać. Lepiej sobie dać spokój i nic nie robić. Bo winni są zawsze inni – komentuje.
60-latka z Oruni jest: a) członkinią lokalnej Rady Osiedla („przeszkadzał mi brud, brak remontów i zaniedabania ADM-u na Oruni, chciałam to jakoś zmienić”), b) członkinią działającej przy kościele organizacji Salezjanie Współpracownicy („przyszłam kiedyś do księdza i powiedziałam, że chce jakoś pomagać. I tak się zaczęło, włączyłam się w wydawanie żywności dla potrzebujących”), c) animatorką dla młodzieży skupionej przy jednej z parafii („do naszej Rady Osiedla przyszedł kiedyś ksiądz i spytał, czy ktoś chciałby pomóc z młodzieżą, to się zgłosiłam”), d) prowadzącą kącik prasowy w Gościnnej Przystani („ Dom Sąsiedzki..., to miejsce pozwoliło rozwinąć mi skrzydła. Dawniej chciałam coś robić na Oruni, ale nie było gdzie. Tutaj nauczyłam się komputerów, tu działa Rada, mogę więc też coś tutaj robić. Jakoś pomagać”), e) orunianką, która mocno zaangażowała się w projekt rewitalizacji podwórek na Oruni („ile się nasłuchałam, że nie ma sensu nic robić, bo zniszczą, pokradną, tak dalej. Ale z czasem coraz więcej osób nabrało wiary w tę akcję”).
Jakby tego było mało, pani Władysława opiekuje się jeszcze starszą kobietą, niedawno zorganizowała u siebie na podwórku akcję „Dni Sąsiada”, a przez kilka miesięcy pomagała młodym oruniakom w...przygotowaniu do Komunii Świętej. Aha i jeszcze te wspomniane wyżej „ćwiczenia na świeżym powietrzu”.
Moja rozmówczyni raz jeszcze powtarza, że może jest i prostą kobietą, ale stara się poznawać nowe rzeczy. Bo same dobre chęci to za mało. W ostatnich trzech latach pani Władysława nauczyła się podstaw obsługi komputera, sposobu pisania wniosków (początkowo pomagał jej w tym sąsiad) i ogólnie pewnego rodzaju biurokratycznego know-how.
Mówię pani Władysławie, że w teraźniejszej Polsce (co tam Orunia!) jej podejście do życia należy raczej do wyjątkowych. 60-latka śmieje się. - Ja już taka jestem. Czasem mnie ludzie przez to wykorzystują – przyznaje.