"Rewolucja podwórkowa" nanosi Orunię na mapę

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2013-10-25 15:23:00

Jak wciągnąć mieszkańców w zmianę ich najbliższej okolicy? Czy lokalna władza potrafi słuchać gdańszczan? Na te i inne pytania przy okazji wczorajszej konferencji o rewitalizacji oruńskich podwórek próbowali odpowiedzieć eksperci, zarówno ci lokalni, jak też ogólnopolscy i zagraniczni. Można powiedzieć, że „rewolucja podwórkowa” w pewnym sensie naniosła Orunię na mapę.

Takiego wydarzenia Orunia chyba jeszcze w swej historii nie miała. Jedna konferencja, pięć zrewitalizowanych (zagospodarowanych wspólnie z mieszkańcami) w tym roku podwórek, dziesiątki dyskutantów, wiele obietnic i ciepłych słów pod adresem Oruni. Dzielnicy, która z reguły nie ma dobrej prasy. Często pisze się o niej źle, albo wcale.

Wczorajsza dyskusja, choć poświęcona zapoczątkowanej przez Gdańską Fundację Innowacji Społecznej rewitalizacji pięciu oruńskich podwórek, wyszła jednak poza ramy tego projektu.

Mówiono nie tylko o podwórkach, czy Oruni, ale także już bardziej ogólnie: o prawie mieszkańców do miasta, o tym, jak i kto ma zmieniać najbliższą okolicę i o roli urzędników, którzy przynajmniej dla niektórych są często hamulcowymi w takim procesie. O swoich doświadczeniach opowiadali też mieszkańcy Oruni, biorący udział w akcji.

Jednym z ciekawszych fragmentów konferencji była debata z udziałem ekspertów. Rozmawiali ze sobą lokalni działacze, ogólnopolscy i zagraniczni specjaliści w planowaniu przestrzeni, gdańscy urzędnicy, w tym jeden z wiceprezydentów.

Nie tylko fachowcy, "zwykli" mieszkańcy też
Przemysław Kluz, reprezentant GfiS i pomysłodawca akcji rewitalizacji podwórek na Oruni mówił, że kluczową sprawą dla powodzenia tego typu projektów jest współpraca pozarządowych organizacji i mieszkańców z urzędnikami. Bo jak przekonywał, żadna ze stron nie wie wszystkiego i każda z opcji powinna słuchać różnych pomysłów.

- Taka współpraca istnieje, ale jest jeszcze wiele do zrobienia, by do takich akcji skuteczniej przyciągać mieszkańców – mówił. - Jak ma wyglądać nasza wspólna przestrzeń? Trzymałbym się z daleka myślenia na zasadzie: zostawmy to fachowcom. Nie, fachowcy nie wiedzą wszystkiego. Warto również pytać mieszkańców, jak ich przestrzeń ma wyglądać – przekonywał Kluz.

Zdaniem pomysłodawcy rewitalizacji podwórek na Oruni, istnieją przynajmniej dwa powody, dla których urzędnicy przy realizacji społecznych projektów powinni współpracować z mieszkańcami. - Jeden to argument ekonomiczny, często takie przedsięwzięcie jest po prostu tańsze. Dwa, taka współpraca daje projektowi trwałość. Mieszkańcy, którzy angażują się w pracę, będą ją szanowali – tłumaczył.

Kluz uważa, że w Gdańsku wciąż mało jest konsultacji z mieszkańcami. - Wywieszenie informacji w prasie, czy poinformowanie o czymś na stronie miasta, to nie jest konsultacja – przekonywał.

Konsultacje to konieczność
Pokazywał również na pobliską (konferencja miała miejsce w szkole na Smoleńskiej) linię kolejową, która od kilku lat jest remontowana. Ale jej modernizacja (nowe przejścia podziemne, brak tuneli dla samochodów) nie została w żaden sposób skonsultowana z mieszkańcami. I ci ostatni muszą płacić teraz za taki błąd – rozwiązania są niepraktyczne, a w kolejnych latach mogą okazać się po prostu droższe.

Wiesław Bielawski, wiceprezydent Gdańska wskazywał, że konsultacji jest w mieście coraz więcej. Z radami osiedli i dzielnic, jak przekonywał, konsultuje się miejscowe plany zagospodarowania. - Nie jest tak, jak mówią niektórzy, że wszystkie pomysły mieszkańców są odrzucane. To nieprawda. Wystarczy spojrzeć na przykład planu z ulicy Żuławskiej (pisaliśmy o tym tutaj – przyp. red.), gdzie udało się dojść do porozumienia – przypominał.

Bielawski podawał jeszcze inne przykłady, które jego zdaniem świadczą o tym, że miasto wsłuchuje się w głos gdańszczan: warsztaty z organizacjami pozarządowymi (chociażby przy okazji planowania „Wysepki” we Wrzeszczu), czy dyskusja na temat STER-u. - Prawdziwą zmorą w planowaniu miasta jest jednak upolitycznienie rad w dużych miastach – twierdził wiceprezydent.

Gra miejska toczy się o...
Lech Mergler, działacz społeczny z Poznania i współautor "Anty-bezradnika przestrzennego" jest zachwycony oruńskim projektem. - Dla mnie nie jest to jednak „rewolucja podwórkowa”, a „re-ewolucja mentalna”, bo do tego, żeby ludzie się zaangażowali, wymagana jest zmiana postawy i nabycie kompetencji. To wam się udało – mówił.

- Trzecia wojna światowa wybuchnie kiedyś o miejsca parkingowe, a wy w Waszym projekcie sobie poradziliście i z tym problemem. Wielki szacun i uznanie – uśmiechał się Mergler.

Ekspert z Poznania przekonywał, że na całym świecie toczy się „gra o przestrzeń miejską”, w której uczestniczą różne podmioty: władza, biznes, kościół, uniwersytet, mieszkańcy. Ci ostatni, zdaniem Merglera, są bardzo często najsłabsi w takiej grze. - Wydaję mi się jednak, że podwórka to jest taka wyjątkowa przestrzeń, która pod taką grę nie podchodzi.

Andreas Billert, historyk sztuki, specjalista w dziedzinie rozwoju i rewitalizacji miasta, który organizował proces rewitalizacji m.in. w Lipsku i Frankfurcie n. Odrą przyrównywał miasto do zamkniętego w trzech wierzchołkach trójkąta.

Jeden z wierzchołków to administracja i politycy, drugi – podmioty gospodarcze, trzeci – społeczność lokalna. - W tym trójkącie „dzieje się miasto”,czyli następuje system porozumień. Jego skuteczność zależy od jakości administracji i kompetencji tych trzech wierzchołków. Wasz oruński projekt pokazał u mieszkańców i pozarządowych organizacji olbrzymi wymiar kompetencji.

Billert zwrócił uwagę na jeszcze jeden, kluczowy dla niego plus oruńskiego projektu. - Dzięki tej akcji, co było widać na filmie, mieszkańcy poczuli się kimś, poczuli się godnie.

Podwórko dla mieszkańców, nie dla władzy
Jak spowodować, by mieszkańcy bardziej zainteresowali się wyglądem swoich podwórek? - Najlepszy sposób: uwłaszczenie mieszkańców. Niech mieszkańcy wykupią, lub wydzierżawią od miasta podwórka i poczują się na nich gospodarzami. Od lat gmina daje taką możliwość i to na bardzo preferencyjnych warunkach – odpowiadał wiceprezydent Bielawski.

- Lata temu sektor publiczny popełnił fatalny błąd: wydzielał działki po obrysie budynku. Czyli budynek należał do ludzi, a okoliczne podwórko już nie. Administracja powinna naprawić ten błąd. Nie ma innej alternatywy, trzeba wyrównać ten deficyt. Oddać te działki mieszkańcom. Za darmo – komentował Billert.

- Gmina Gdańsk sprzedaje podwórka za 2 procent ich wartości, ale opór jest po drugiej stronie. Zamiast wykupić podwórko właściciele mieszkań wolą przyjść do prezydenta i powiedzieć: „To jest Pana teren, proszę nam zrobić piaskownicę i posadzić kwiatki, i proszę o to dbać, a ja z tego będę korzystał” - mówił Jacek Łapiński, dyrektor Gdańskiego Zarządu Nieruchomości Komunalnych.

Ale pokazywał też, że taka prywatyzacja w Gdańsku się dzieje. - Mamy już w mieście 400 podwórek o ustabilizowanym stanie prawnym, albo zostały sprzedane, albo wydzierżawione. Także systematycznie zmniejszamy zasób komunalny. 10 lat temu wynosił on 50 tysięcy mieszkań komunalnych, dzisiaj – około 18 tysięcy.

Urzędnicy "na nie"?
Z kolei Mergler zaproponował, by miasta znalazły środki na mikrogranty dla organizacji pozarządowych. Dzięki pozyskaniu takich pieniędzy możliwe byłoby, zdaniem eksperta z Poznania, przeprowadzenie akcji, które zachęcałyby mieszkańców do wykupywania podwórek i brania sprawy w swoje ręce.

Kluz przypominał, że dzięki oruńskiej akcji, mieszkańcy przynajmniej jednego podwórka w dzielnicy sami robią już wszystko, by wydzierżawić, a później wykupić przyległy do ich budynku teren. - Problem w tym, że często mieszkańcy nie mają gdzie zwrócić się ze swoimi pytaniami. Nie wiedzą, ile to może kosztować, jakie będą mieli obowiązki jako właściciele. Nam udało się zaprosić urzędnika, który przyszedł na oruńskie podwórko, usiadł z mieszkańcami i wszystko to im wyjaśnił.

Nie wszyscy urzędnicy jednak w taki sposób rozumieją swoją pracę.

- Do urzędu z konkretnym pomysłem przychodzi mieszkaniec, lub organizacja pozarządowa. Mówią: „zróbmy coś, zmieńmy to”. Ale ja nieraz słyszałem od urzędników 1000 argumentów „na nie”, od razu zostałem zasypany przepisami, czemu czegoś nie można wykonać. Ja rozumiem, że mój pomysł może mieć wady, że może nie wszystko da się wykonać, ale rolą urzędników powinna być pomoc w omijaniu takich barier i szukaniu rozwiązań – komentował Kluz.

Podczas dyskusji pojawił się również pomysł, który bardzo spodobał się wiceprezydentowi Bielawskiemu (w poniedziałek opublikujemy z nim krótki wywiad). Mowa o znalezieniu komunalnego budynku na Oruni, który za niewielkie pieniądze mógłby trafić do lokalnej organizacji. W takim budynku można byłoby zorganizować określone działania na rzecz oruniaków – wszystko zależałoby od pomysłów samych zainteresowanych.

Z kolei Sean Brennan, działacz społeczny, na co dzień pracujący ze skonfliktowanymi społecznościami w Belfaście, opowiedział o ciekawym, ale dość ryzykownym przedsięwzięciu., które od jakiegoś czasu ma miejsce w jego mieście. Chodzi o tak zwaną „partyzantkę ogrodniczą”. - Grupa działających wspólnie mieszkańców i przedstawicieli organizacji pozarządowych zajmuje miejskie, leżące od dłuższego czasu odłogiem tereny i sadzi na nich kwiaty i warzywa. Nie czekamy na pozwolenia, stawiamy polityków przed faktem dokonanym – opowiadał Brennan.

Projekt współfinansowany przez Szwajcarię w ramach szwajcarskiego programu współpracy z nowymi krajami członkowskimi Unii Europejskiej