Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2014-05-18 19:46:00
Gdyby dzisiaj żył, za trzy dni obchodziłby setne urodziny – przybliżamy sylwetkę Wincentego Tumasza, kowala z Traktu św. Wojciecha 167. O dawnej Oruni opowiedziała nam Halina Szatkowska, jego córka.
- Jeżeli może Pani się przedstawić – proszę moją rozmówczynię.
- Halina Szatkowska, jestem córką Wincentego Tumasza, kowala na Oruni, który pracował tutaj do późnych lat 70-tych – pada odpowiedź.
- Gdzie był jego zakład? - pytam.
- Przy Jedności Robotniczej 167, w tej chwili to Trakt św. Wojciecha. Tam był zakład, a tuż obok było nasze małe mieszkanko. Miało tylko 27 metrów kwadratowych, a mieszkaliśmy w szóstkę.
- To musiało być ciasno...
- Luksusów nie było, było ciasno, ale kłótni nie było. Na początku nie mieliśmy nawet łazienki. Nie było gazu, był piec. Szóstka osób. Tata, mama Helena, ja i trzy siostry. Najstarsza Ewa, rocznik 54. Bożenka, rocznik 57, Maria 63 i ja, najmłodsza, rocznik 65.
Halina Szatkowska, „rocznik 65” dowiedziała się niedawno, że na Oruni wystartował cykl „Historie po Oruńsku”. Zgłosiła się do Gdańskiego Archipelagu Kultury, organizatora całej akcji. Przyniosła kilka starych zdjęć.
Fotografie, które zatrzymały czas i pokazują dawną Orunię. Kowal podkuwający konia. Uśmiechnięta rodzina na spacerze w Parku Oruńskim. Tata pani Haliny, a właściwie już dziadek ze swoimi wnuczkami.
Zwykłe, niezwykłe ujęcia.
Dzwonię do pani Haliny, proszę o spotkanie. - Nie wiem, czy będę dużo potrafiła Panu powiedzieć – słyszę.
- Będzie dobrze – uspokajam. Przepowiednia się sprawdza.
Umawiamy się w domu pani Haliny. Jadę na Wzgórze Mickiewicza. Pani Halina mieszka tu z mężem od 1993 roku, kiedy to wyprowadziła się z Oruni. - Bardzo tęskniłam za Orunią, mimo że przecież malutkie mieszkanko, trudne warunki. Często tam wracałam. Niedawno nasz budynek został wyburzony i nie ma już do czego wracać – mówi.
Ojciec pani Haliny, który był kowalem na Oruni blisko trzydzieści lat, przyjechał po wojnie do Gdańska prosto z miejscowości Wiszniewice. Najpierw trafił na Rotmankę, później los rzucił go na Orunię. Tu dostał mieszkanie i niewielki zakład.
- Pracy było sporo. Tata ciągle podkuwał konie, wykonywał różne ozdoby. Pobliskiej szkole, „Siódemce” nawet bramę i ogrodzenie zrobił – mówi jego córka. - Ojciec pracował od poniedziałku do soboty. Już o szóstej rano był w zakładzie, o 7 wracał, budził nas. Była modlitwa, a mama robiła nam wszystkim śniadanie. Tata wracał do kuźni. Pracował do wieczora – dodaje.
Niedziela była wolna. Rano wizyta w kościele. Jak było lato, cała rodzina szła kąpać się na Radunię. - Kół ratunkowych nie mieliśmy. Tata dawał nam dętki i szliśmy nad rzekę – śmieje się pani Halina. - Pamiętam też, że w niedzielę na obiad był z reguły rosół i kurczak.
Jego córka przypomina sobie również zapach koni i wielki, dobiegający z kuźni hałas. Zapamiętała wielkie palenisko i kowadło, na którym jej tata zbijał podkowy.
- Jakim człowiekiem był Pani ojciec? - zadaję kolejne pytanie.
- Wysoki, postawny, siwe włosy. Bardzo wesoły, lubił żartować, kawały opowiadać. Silny, trochę się go bałam. Tylko raz dał mi w skórę, nie pamiętam już nawet za co. Kochał mnie bardzo, może i najbardziej ze wszystkich córek. Pewnie dlatego, bo byłam najmłodsza – mówi pani Halina. - Wiem też, że zanim przyjechał do Gdańska to tatę zesłano na Syberię. Szkoda, że nie znam więcej szczegółów...
Także i po wojnie, już w Gdańsku władza uprzykrzała życie panu Wincentowi. Na szczęście już nie tak drastycznie jak wcześniej, ale oruński kowal musiał liczyć się z pewnymi niedogodnościami.
- Teść był prywatnym przedsiębiorcą, a wiadomo jak za komuny traktowali takich ludzi – wchodzi w słowo Andrzej Szatkowski, mąż pani Haliny, który przysłuchuje się naszej rozmowie.
- Tacie robili kłopoty. Nie pozwolili mu zapisać dzieci do przedszkola, dlatego mama musiała zostać w domu i się nami opiekować. Nie mogła pójść do pracy. Była krawcową i mogła szyć tylko w domu – wyjaśnia moja rozmówczyni.
W podwórku mieszkały jeszcze dwie rodziny. - Mieliśmy wspaniałych sąsiadów. Pani Anna Rogalewska była bardzo serdeczna, z wszystkimi musiała się przywitać...
- Ze mną również, jak tylko pierwszy raz się pojawiłem na podwórku – śmieje się pan Andrzej.
- A pan Wincenty jak Pana przyjął? Nie był zazdrosny o córkę? - pytam.
- Niestety nie miałem przyjemności poznać ojca żony. A z opowieści innych wiem, że to fajny facet był – pada odpowiedź.
- My się poznaliśmy w 87 roku, a mój tata zmarł w 81 roku, na serce – wyjaśnia pani Halina.
Wracamy do sąsiadów, mieszkańców Traktu św. Wojciecha 167.
- Druga sąsiadka, pani Działakowska dobrze gotowała. Zapraszała na obiadki. W budynku mieszkała jeszcze nasza ciotka, Malwinka – pojawia się kolejne wspomnienie. - Wie Pan, wszyscy się znali, dobrze nam się żyło. To była taka mała wioska w mieście – uśmiecha się pani Halina.
- Co jeszcze pamiętam? Kolejki. Lata 80-te i gigantyczne kolejki po kawę na Oruni. Ktoś rzucił hasło, że będzie kawa i kilometrowa kolejka się zrobiła. A w latach 70-tych jak rodzice chcieli przygotować święta, to wstawali o 3 rano i szli do mięsnego...wie Pan, gdzie?
- Na rogu Gościnnej i Traktu św. Wojciecha, tam gdzie te zabytkowe kafelki? - zgaduję.
- Dokładnie tam. Tam jeszcze mięsny jest?
- Nie, warzywniak niedawno otworzyli. Kafelki zostały – spieszę z informacją.
- No więc, o 3 rano, a tam już była kolejka. Ludzie czekali na otwarcie. Takie to były czasy...
Oglądamy zdjęcia. Jest ich sporo. - Tata lubił robić zdjęcia. Kupował kliszę, pamiętam, że mogliśmy zrobić dziewięć zdjęć i biegliśmy do fotografa, by je wywołać. Na Oruni był taki zakład, w okolicach Sandomierskiej – mówi pani Halina.
Fotografia za fotografią. Nazwiska, daty, wspomnienia. - Cieszę się, że kogoś takie historie interesują – pani Halina, córka pana Wincenta Tumasza jest wyraźnie zadowolona.