Autor: redakcja, Data publikacji: 2014-06-29 10:54:00
Przedstawiamy drugą część wywiadu ze Stanisławem Kujawskim, akordeonistą, uczniem oruńskiej szkoły muzycznej, mechanikiem samochodowym z wykształcenia, emerytowanym wojskowym w stopniu majora. Rozmawia Sylwia Sadowska, uczestniczka warsztatów dziennikarskich w ramach projektu "Historie po Oruńsku".
Pierwszą część wywiadu znaleźć można tutaj.
Sylwia Sadowska: Zagra Pan coś, czego nauczył się w szkole na Oruni?
Stanisław Kujawski: W szkole nie graliśmy muzyki rozrywkowej. Nie wolno było. Samą klasykę. Pan Pilc decydował czego mam się uczyć. Korzystał z biblioteczki szkolnej. Podstawą była Szkoła na akordeon Kulpowicza czy Skarbczyk akordeonisty. Takie elementarze dla początkujących. A później dochodziły sonatiny, etiudy, i tak dalej. Wyszedłem z wprawy, bo to trzeba dużo ćwiczyć.
Zagram walc Chaczaturiana. Trudny, poważny utwór, którego uczyłem się w szkole. To walc do dramatu Lermontowa pt. Maskarada. (Pan gra z pewną trudnością, a ja się wzruszam). A dzisiaj gram pod publiczkę, co ludzie lubią. (Zaczyna grać słynne, dawne i współczesne szlagiery.)
Te dzisiejsze kawałki gra Pan z nut?
Nie, ze słuchu. Znam na pamięć około setki utworów. Współczesnej muzyki rozrywkowej nie znajdziesz w nutach. Pisanie nut wykute na Oruni się przydało. (Śmiejemy się. Pan gra własną aranżację utworu ze Skrzypka na dachu, „Gdybym był bogaty” i „Kaczuchy”.) Na akordeonie nikt mnie nie oszuka… Znam się na tym.
Co Pan powie o Oruni z czasów szkoły muzycznej? To były lata 60’te.
Wtedy po Oruni się nie chodziło. To było niebezpiecznie. Z tramwaju prosto do szkoły. Dużo było chuligaństwa, draństwa. Jak się samemu szło po ulicy to jeszcze mogło być. Ale jak we trzech, czterech, do kina na przykład, do Kosmosu, to już był problem. Jak oruniaki zobaczyli, że nie stąd, to do bitki się rwali i jeszcze grupami chodzili. Myśmy na Orunię mówili Meksyk, Teksas, czyli bezprawie.
Chodziliście do Kosmosu?
Byliśmy dwa razy. Raz na westernie. Ale to niebezpieczne było. Ciężko było wyjść z kina. Oruniaki stali pod drzwiami i bić chcieli. Raz się nawet szarpaliśmy, ale generalnie unikało się, albo grupami chodziło.
Ile kosztował bilet?
Z biletami to było tak, dobrze pamiętam, bo do kina się chodziło. To były czasy gdzie telewizji jeszcze nie było, tylko radio. Śledziliśmy repertuar w gazecie. Pieniądze się zawsze skądś wykombinowało. A to mama dała, butelki się sprzedało... Filmy grali tylko w sobotę i w niedzielę. Bilety kupowaliśmy rano, w niedzielę. Jeden z kolegów urywał się z kościoła i szedł po bilety. Wszystko w tajemnicy przed rodzicami. Można było też kupić je tuż przed seansem u konika. Ale to dużo drożej było. Wtedy bardzo przestrzegali wieku. Sprawdzali dokumenty, czy karty. Krawat się zakładało, żeby poważniej wyglądać.
Oberwał Pan kiedyś na Oruni?
Nie, ale raz prawie się biliśmy. Wychodziliśmy z kolegami z kina. Przy drzwiach dopadły nas zbiry. Ale się nie daliśmy. Orunia dawniej miała złą sławę. Tak jak Nowy Port i Stogi.
A dziś uważa Pan Orunię za niebezpieczną?
Nie. Dziś już nie. Teraz kultura jest już inna. Zmieniła się mentalność. Dziś piłka nożna jest punktem zapalnym, niestety. Tutaj też.
Szkoła muzyczna się zmieniła od czasów, kiedy Pan się w niej uczył?
Nie bardzo. Byłem tam w tym roku i tylko ściany pomalowane. Chodzę do pana Muchowieckiego Leszka. Wykształconego muzyka, profesora akordeonu. Ja mam tylko stopień podstawowy. Chodzę do niego towarzysko i na konsultacje. Dobrze się znamy. Moja klasa jest teraz klasą bodajże gitary. Ale wygląda wciąż tak samo. I tamte okna, przez które patrzył pan Pilc, te same.
Ma Pan zdjęcia z czasów nauki w szkole muzycznej?
Nie nie mam. Nie było. Wtedy aparaty, telefony i samochody to była rzadkość. Jak ktoś miał, to był figura.
A zdjęcie z Sandomierskiej?
Za dzieciaka chodziłem z rodziną na Orunię w odwiedziny do kolegi taty. Oni razem w 45 z Zawidza przyjechali do Gdańska, do pracy na stoczni. My osiedliliśmy się na Siedlcach, oni na Oruni. Zajmowaliśmy pustostany. Tak się robiło po wojnie. Tata z tym kolegą przyjaźnili się. A zdjęcie zrobił sąsiad tego kolegi. Podobno ubek.
Jak wyglądały takie odwiedziny w latach 50tych?
Rozmawiało się wtedy o codzienności. Bano się trzeciej wojny. Ja bardzo się bałem. Słyszałem, jak rodzice mówili, że Niemcy wrócą po swoje. Mówiło się, że pieniędzy brakuje, że bieda, żeby w ogródku urosło. Dziećmi się chwalono. Ludzie się cieszyli, że wojnę przeżyli, pracę, dom i dzieci mają.
My, dzieci, recytowaliśmy wiersze. Ja grałem na akordeonie. Dorośli się gościli, a my chodziliśmy na podwórko się bawić. W ganianego, chowanego… Mieliśmy może po12 lat. Od tej papowni wszystko czarne było w okolicy i my cali umorusani.
Wychodki były na podwórku. Rzędami stały. Jeden na dom. Szambo się z nich wylewało do takiego niby to rowu. Kiedyś wychodziłem z takiego wychodka i pośliznąłem się na tej gnojówce. Cała skarpetka zielona i jak śmierdziało! A tu do gości wrócić trzeba. (Śmiech).
Pamięta Pan inne zdarzenia z Oruni?
Tak, dwa. Koncert Czerwonych Gitar w domu kultury, chyba w 1967. Było wtedy lato, bardzo dużo ludzi. Nie dostaliśmy z kolegami biletów. Jak wielu innych, słuchaliśmy muzyki pod budynkiem, przy otwartych oknach.
I było jeszcze inne zdarzenie, rok później, w 68.Zaraz po maturze. To był drugi dzień pracy w GPTB. Wracam traktem przy Kanale Radni na piechotę, do domu. Wody wtedy w nim nie było. Nie wiem dlaczego. Patrzę a tu zbiegowisko. Gapiów tyle. Co jest myślę? Przecież nikt się nie utopił. Przychodzę bliżej a tam dół w Kanale, a w tym dole dwa wielkie szczupaki chodzą. Ludzie chcieli je złapać. Bez wędki. Nie dali rady. To było na wysokości wejścia do parku oruńskiego.
Chciałby Pan coś powiedzieć na koniec?
Mam 67 lat. Starzeję się. Żal mi, że nie zobaczę odnowionej Oruni. To pewnie nie będzie za mojego życia. Lubię te dzielnicę, lubię Gdańsk. Dobrze się tu czuję.
Dziękuję za rozmowę.