Oruniak sfotografował tragedię Oruni

Autor: redakcja, Data publikacji: 2014-07-15 18:12:00

W pierwszej dekadzie lipca minęła 13-sta rocznica wielkiej powodzi na Oruni. Wspominając ten tragiczny czas przedstawiamy opowieść Zbigniewa Petraka, znanego oruńskiego fotografa, który zrobił wówczas szereg zdjęć zrujnowanej przez wodę dzielnicy. Tekst przygotowała Sylwia Sadowska, uczestniczka prowadzonych przez nasz portal warsztatów dziennikarskich.

Spotkanie zaczynamy od przeglądania zdjęć, które Pan Zbyszek robił przez następnych kilka dni po pamiętnym zdarzeniu.
- Fotografowałem z daleka - wspomina oruniak, autor wielu wystaw zdjęciowych i przedstawiciel Oruńskich Warsztatów Fotograficznych.

- Chodziłem po Św. Wojciechu i głupio mi było. Ludzie sprzątają, tragedię przeżywają, a tu łazi jakiś i zdjęcia robi. Nikt mi jednak niczego złego wtedy nie powiedział.

Solidarność międzyludzka

Opowiadający uśmiecha się:
- W tych dniach wszyscy się jednoczyli, pomagali sobie. W wyniku powodzi na dzielnicy przez klika dni nie było prądu. Pamiętam, musieliśmy szybko wyjadać z zamrażarki i lodówki, żeby się nie zepsuło, bo to lipiec, ciepło – mówi.

- Komunikacja była utrudniona. Ta miejska i ta międzyludzka. Przekazywaliśmy sobie różne wiadomości. Urzędy nie działały. Autobusy z Gdańska jeździły tylko do Sandomierskiej. Trzeba było dużo chodzić, na piechotę i boso w większości. Piliśmy wodę butelkowaną. Przestrzegano nas przez zagrożeniem epidemiologicznym. W sklepach produktów nie było. Przekazywaliśmy sobie, gdzie co można kupić – dodaje mój rozmówca.

Petrak wspomina, że razem z rodziną długo nie miał świadomości, co się dzieje na ulicach.

- Lało, owszem, widzieliśmy wielkie kałuże i prąd odłączyli, ale to jakoś nie wydawało nam się dziwne. Jeszcze się ze mnie śmieją w domu do dziś, bo ja przez okno patrzyłem na auta, że tak mokną, a mój maluch suchutki w garażu stoi - na szczęście. Okazało się, że on zalany był po dach! Paradoks. Gdyby auto stało na dworze to by się nie utopiło - śmieje się pan Zbigniew. - Odszkodowanie za niego dostałem z ubezpieczalni – zaznacza.

Petrak o powodzi dowiedział się, gdy do ich domu, do syna przyszedł kolega.

- Poczekaliśmy aż trochę zelży deszcz, wyszliśmy na zewnątrz i dopiero zobaczyłem, że jest powódź. Park zalany, ulice pozrywane... Na peronie już była woda. Tory trzymały ją w korycie, ale szybko poziom wzrósł i zaczęło przelewać się przejazdem na Żuławską.

Barykady na Żuławskiej 1C
Pan Zbigniew opowiada, że do drugiej w nocy zabezpieczali z sąsiadami blok przed wodą.

- Rwaliśmy trawnik i uszczelnialiśmy nim wypełnine ziemią worki na śmieci. Robiliśmy zasieki z jakiś starych dzrzwi i wykładzin. Zabezpieczliśmy okna piwnic. Udało się. Budynek ocalał.

Jeszcze tego samego dnia pan Zbigniew poszedł na dzielnicę obejrzeć zniszczenia.

- Szczególnie ciekawy byłem, co w Parku Oruńskim – kontynuuje opowieść. - Widok był straszny. Jedna wielka rzeka! Wejść tam nie było w ogóle możliwe. Zdjęć nie robilem jeszcze. Ściemniało się już, mżyło. Ludzie wyszli z domów, chodzili po ulicach, rozmawiali, zdawało się zagubieni jacyś. W szoku może...Pełno wojska, straży pożarnej, policji, worków z piaskiem, zniszczenia, zamieszania.

Dopiero dwa dni po ulewie mój rozmówca wziął starego Zenita, ubrał kalosze i poszedł fotografować.
- Pierewsze kroki skierowałem do parku. Widok okropny! Cały był szary, zaszlamiony. Woda zaczęła już schodzić. Trzeba było iść wałem, żeby coś zobaczyć. Głębiej wejść się nie dało. Wszędzie pełno błota. Asfalt na mostku zwinięty prawie w rulon! Buty szybko miałem pełne wody. Przejąłem się, że park już się z takich zniszczeń nie podniesie. Na szczęście nie miałem racji – wzdycha.

- Z tym Zenitem to takie zdarzenie wtedy było. Szedłem robić zdjęcia i gdzieś w okolicy ul. Głuchej, nagle, zapadłem się w wodę po szyję. Aparat zalany. Myślałem, że już po nim. Wygramoliłem się, poszedłem do domu, rozkręciłem go, wysuszyłem i okazało się, że działa! Dzisiejsze cuda elektroniczne by tego nie przetrwały... Tego Zenita mam do dziś.

Fotograf uśmiecha się i opowiada dalej:
- Kilka dni po powodzi miała odwiedzić mnie koleżanka z Gdyni. Przejęta dzwoniła z pytaniem, jak się dostanie na Żuławską. Żartowałem sobie z niej, żeby się nie martwiła. Po Oruni prom kursuje i do mnie na pewno dopłynie - śmieje się i poważnieje:

- Ja podczas powodzi strat nie odniosłem. Aparat ocalał, za malucha odszkodowanie dostałem. Refleksja o rozmiarze tragedii przyszła później, gdy w drodze do pracy oglądałem ile strat poniosła Orunia. Gdzie co stało a dziś już tego nie ma...