Autor: redakcja, Data publikacji: 2014-07-28 15:43:00
Do oruńskiej Spółdzielni Żeliwiak (Trakt Św. Wojciecha 165) prowadziła wąska uliczka przechodząca przez podwórko, w którym mieszkało dwunastu chłopaków i ani jednej dziewczyny. Jak żyli, jak dorastali, co cementowało ich przyjaźnie? O tym wszystkim opowiada - dziś sześćdziesięciolatek - Zbigniew Mizgier - jeden z żeliwiakowej dwunastki. Autorem niniejszego artykułu jest Henryk Kunicki, uczestnik warsztatów dziennikarskich w ramach projektu „Historie po Oruńsku”.
"Ja jestem ciekawa, Krystyna, czy ty się rozpoznasz? I te dziewczyny, które żeśmy razem znały?". Panie, podekscytowane spotkaniem po latach, witają się radośnie i dość głośno. Już w drzwiach wymieniają się najważniejszą kobiecą informacją: "nigdy w życiu nie poznałabym cię na ulicy, bardzo się zmieniłaś".
Ale za chwilę już przyjaźnie szczebioczą, wymieniając jedno za drugim nazwiska koleżanek i szczególnie zapamiętanych kolegów. Następuje formalna prezentacja i jestem już swojakiem - wszak wszyscy jesteśmy z Oruni. Mieszkanie w murowanym z cegły, starym oliwskim bloku, ma zalety: nie jest ciasne jak późniejsze, z wielkiej płyty. Wyposażenie tradycyjne, dostosowane do potrzeb rodzinnego gniazda, opuszczonego przez pisklęta.
Zasiadamy w niskich, telewizyjnie wygodnych fotelach, przy jeszcze niższym stoliku. Rozkładam swoje papiery, dyktafon, usiłuję notować. Moje nieprzystosowanie do rozmiarów stołu prowokuje pana domu do zaproponowania abyśmy przenieśli się do kuchni. Tu nie przeszkadza nam już gwar rozmów, muzyka z płyty, przepona głęboko wciśnięta między żebra i blokująca pochyleniem oddech - zagłębiamy się w oruńskiej przeszłości.
Państwo Irena i Zbigniew Mizgierowie są małżeństwem z sąsiednich podwórek: Żeliwiaka i odległego od niego o około 100 metrów Świńskiego Rynku - tam, gdzie dziś znajduje się Biuro Obsługi Mieszkańców.
Krystyna - szkolna koleżanka pani Ireny - wydobyła z pamięci wspomnienie o ślubie, który wszystkich zaskoczył: "przecież Irena dokuczała zawsze Zbyszkowi, śmiała się z niego. Aż tu nagle mówią mi, że Zbyszek się oświadczył...".
Zaczynamy rozmowę od przeglądania przygotowanych na spotkanie zdjęć rodzinnych...
Henryk Kunicki, projekt "Historie po Oruńsku" : Po wojnie, chwilę przed nami, w Gdańsku życie zaczęło się od nowa. Skąd wzięła się tutaj pana rodzina, dlaczego na Oruni?
Zbigniew Mizgier: Mój ojciec ze swoją rodziną, jako repatrianci po II wojnie z Białorusi znalazł swoje miejsce w Gdańsku. Zamieszkali na Oruni, na ulicy Smętnej. Moja babcia miała tam niewielką działkę, uprawiała na niej warzywa. Sprzedawała je później również na Świńskim Rynku.
Mama pochodziła spod Golubia – Dobrzynia, ze wsi Ciepień. To trochę na Mazowszu, trochę - dla mnie bardziej - na Kujawach. Jeździłem tam na część wakacji. Jechało się pociągiem do Rypina, pociąg dojeżdżał ok dwudziestej trzeciej, dwudziestej czwartej, następnie trzeba było czekać do rana, aż od szóstej pojadą autobusy PKS. Jeszcze dwie godziny autobusem i trochę pieszo. Mama chodziła tam do szkoły rok lub dwa przed wojną. Dalej już nie było można. Szkołę podstawową ukończyła dopiero w Gdańsku w latach sześćdziesiątych, już na Oruni, oczywiście dziesiątkę. Były wtedy takie szkoły wieczorowe dla ludzi, którym wojna przerwała życiorys. Chodziliśmy więc jednocześnie do tej samej szkoły, żartowaliśmy, że pójdę do mamy na wywiadówkę.
Ojciec pochodził spod Klecka, spod Baranowicz na dzisiejszej Białorusi, bardzo niechętnie opowiadał o dzieciństwie. Wiem, że z Klecka dojechali najpierw do Poznania, stamtąd dopiero do Gdańska.
Po ślubie zamieszkali najpierw na Przytorzu i tam się urodziłem. Później mieszkaliśmy na Głuchej, w końcu na Jedności Robotniczej. Ojciec nauczył się zawodu szewca i pracował w spółdzielni szewców na Słowackiego. Spółdzielnia należała do Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Pracy. Związek miał wtedy ośrodki kolonijne w całym kraju i co roku bardzo chętnie jeździłem na kolonie. Od piątej, szóstej klasy jeździłem też do Ciepienia na żniwa. Kosiłem, ładowałem zboże do stodoły, pracowałem ze wszystkimi. Poznałem tam smak bardzo ciężkiej pracy - od świtu do zmierzchu w dokuczliwym upale.
Jak wyglądało wasze podwórko? Dziś jest to miejsce wyjątkowo nie skłaniające do zachwytów, zrujnowane, zaniedbane, opuszczone mieszkania...
Nasze podwórko to uliczka prowadząca do Spółdzielni Żeliwiak. Wielka, drewniana brama stała w poprzek ulicy i zasłaniała widok fabryki. Droga była brukowana, nie było więc głębokiego błota, rozjeżdżonych kolein. Jeździło tędy sporo samochodów ciężarowych, sporych jak na ciasnotę tego miejsca. Po obu stronach stało kilka ceglanych domów. Na rogu, przy wjeździe był sklep spożywczy, głębiej piekarnia-sklep.
Na tyłach piekarni-sklepu był osobny budynek piekarni-zakładu, a jeszcze głębiej stała komórka bednarza. Dalej, w głąb podwórza, był dom pana Erwina K. z przylegającym do niego ich ogrodem. To była nasza doskonała kryjówka przed wzrokiem dorosłych i doskonałe miejsce na obserwowanie życia podwórzowego. Zieleni wokół było dużo, wszyscy mieli większy lub mniejszy ogródek.
Naprzeciw piekarni-sklepu był plac, dopiero za nim stały trzy, stykające się ze sobą domy. Ostatni graniczył z Żeliwiakiem. Mieszkałem na piętrze, w środkowym.
To były ceglane przedwojenne domy. Ale my w nich wyrośliśmy i nie zastanawialiśmy się nad tym jak one wyglądają. Kiedy się urodziliśmy już takie były i to było normalne, tak wyglądał dla nas początek świata. Wokół były inne, podobne podwórza, na Oruni takich podwórek jak nasze było dużo.
Co to takiego Żeliwiak? Co produkował?
Żeliwiak w naszych czasach był Spółdzielnią Pracy. Produkowano w nim wtedy boje z aluminium do sieci rybackich oraz inne odlewy żeliwne lub z metali kolorowych, przeznaczone dla innych firm. Byłem tam kilka razy jako dziecko i widziałem sposób przygotowania oraz sam cykl odlewniczy. Był to raczej zakład zamknięty, ze stróżówką. Wchodziliśmy z pracownikami tego zakładu mieszkającymi na naszym podwórku.
Jak w latach 50. - 60. żyło się na Oruni?
Orunia nie miała wtedy dobrej opinii. Ale my wszyscy, którzy tu mieszkaliśmy, byliśmy jedną wielką rodziną. Tu nikt nie zamykał drzwi wychodząc z domu, wystarczyło powiedzieć sąsiadce aby czasem spojrzała. Tu mąż bił żonę, bywało, że żona męża, sąsiad sąsiada. Czasy nie były łatwe i ludzka pomoc była potrzebna. To było oczywiste, nikt nie odmawiał, nikt się nie dziwił, nie oczekiwał wzajemności - oczywiście miał ją w każdej potrzebie, to była życzliwość bez słów, życzliwość czynu.
Byliśmy wtedy tym, co teraz określa się "lokalna społeczność". Tyle, że nie próbowaliśmy zastanawiać się nad tym, ani tym bardziej nazywać. Po prostu tak żyliśmy.
I wszyscy znajdowali się w tym świecie i pasowali do niego?
Tylko pani Pi... żyła w innym świecie. Pracowała w banku i nie czuła przynależności do naszej społeczności. Ale ona też należała do rodziny. Nawet biedna pani Pa...
Dlaczego biedna ?
Pani Pa. miała z nami trudne życie. Wynikało to nie z tego, że nas nie lubiła ale bardziej z tego, że mieszkała na parterze od strony naszego podwórka-boiska, a okna miała na dwie strony. Boisko było od strony ulicy, na placu z huśtawkami i zjeżdżalniami dla dzieci. To był nasz ogródek jordanowski wyposażony przez Żeliwiaka. Na tym samym placu sami zbudowaliśmy boisko do siatkówki. Załatwiliśmy porządne słupki stalowe, kupiliśmy siatkę, piłkę.
Mówi Pan "kupiliśmy". Czyli kto kupił? rodzice? mieliście jakichś sponsorów?
Nie. Za Żeliwiakiem, od strony torów i cmentarza był mały stawek, chodziliśmy tam na ryby. Wtedy było to już wysypisko odpadów i przeróżnych rzeczy. Był też wyrzucany złom, jakieś nieudane odlewy, inne metalowe rzeczy, butelki. Zbieraliśmy wszystko, sprzedawaliśmy i mieliśmy pieniądze na siatkę. Nikt nam nie dawał, sami kupiliśmy. Nasi rodzice mieli inne problemy.
Zimą na tym placu robiliśmy lodowisko. Odgarnialiśmy śnieg, robiliśmy z niego otaczający wał. Następnie szliśmy do straży pożarnej, straż zalewała plac wodą, mróz robił resztę. Nie trzeba było chodzić z żadnymi papierami, wylewać atramentu, czekać na decyzje. Wystarczyło słowo komendanta jednostki (tej przy torach, przy Domu Kultury) i wozy z wodą jechały. A że zimy były wtedy jak należy, lodowisko służyło nam bez kłopotów.
Jeździliśmy na łyżwach, graliśmy w hokeja. Oczywiście bywało, że hokejowy krążek leciał czasem przez bramkę, czasem obok i trafiał w okno pani Pa. Latem krążek zastępowała piłka i historia się powtarzała. Pa. zabierała piłkę, krzyczała, rodzice chodzili, tłumaczyli, ale przecież nie mieliśmy innego boiska. I cóż mogliśmy poradzić na to, że pani Pa. mieszka właśnie z tej strony domu? A ona przeprowadzić się nie chciała...
Więc życie nawet młodym ludziom dostarczało kłopotów ale i obfitowało w kolory...
O tak! Wszyscy oruńscy "chuligani" byli ministrantami. Pan Mietek - kościelny (on żyje jeszcze? jakby go pan spotkał, niech go pan serdecznie pozdrowi), po wieczornej mszy zamykał zakrystię i na koniec dnia dawał nam winka. Niedobre było, kwaśne takie, nam dawał troszkę, sobie oczywiście więcej. Dobrze z nim żyliśmy...
Przy mijance tramwajów, przy Adrii, był bar piwny. Z czekającego tramwaju można było napatrzeć się na przeróżne, typowo oruńskie, często zabawne scenki.
Jeden z nauczycieli za bardzo lubił nasze starsze dziewczyny. Nam bardzo się to nie podobało. Jeździł Javą ČZ. Nasypaliśmy mu do zbiornika cukru. Nie pomogło, nasypaliśmy więc jeszcze raz. Ale nie skojarzył swoich skłonności z naszym odwetem.
Mój ojciec był szewcem, takim przysłowiowym szewcem. Też bijał matkę. Póki byłem mały myślałem, że tak musi być. Ale jako szesnastolatek przyhamowałem go pewnego dnia i od tego czasu bał się, przestał bić. Pić nie przestał, ale matka miała spokój.
Kiedyś, miałem może dwanaście lat, wyszedłem z mieszkania i widzę, że T. tłucze o nasze schody W. a dwumetrowa W. tłucze o ścianę żonę T..
W budynku, w którym teraz jest bank, była rozlewnia piwa. Piwa tam się nie kupowało ale mieli barobus, czyli przebudowany na sklep autobus. Jeździł po całej Oruni. Miał stałe miejsca postoju choć bez rozkładu jazdy. I w nim już można było kupić. Nie w butelkach, trzeba było mieć swoje naczynie, można było kupić np. do kanki.
Za piekarnią, w podwórzu były komórki. Jedną z tych komórek zajmował bednarz. Robił beczki dla wszystkich okolicznych mieszkańców.
Po co ludziom tyle beczek?
Do ogórków, do kapusty - tu wszędzie były ogródki. Cała okolica u niego zamawiała. Poszliśmy kiedyś do niego zobaczyć jak to robi. Wydawało się nam wtedy, że to jest...
Proste?
Nie! No nie, to nie było proste! Podziwialiśmy jego pracę. Obręcze robili dla niego kowale. A on obrabiał drewno i składał beczki w całość. Jego cały warsztat mieścił się w trochę większej komórce - nie ma po niej dziś ani śladu.
Na naszym podwórzu mieszkał pan Erwin K.. Pracował w Żeliwiaku i dzięki niemu mieliśmy odlane z aluminium makiety karabinów i pistoletów. Nasza chłopięca wyobraźnia mówiła nam, że tak wyposażeni mogliśmy czuć się pewniej.
Dostawaliśmy też karbid - bardzo przydatny w Wielkanoc. Teraz upadł ten zwyczaj, ale wtedy strzelało się z czego się tylko dało, była taka tradycja. Brało się metalową puszkę, w dnie robiło się gwoździem dziurkę. Do środka wrzucało się grudkę karbidu, pluło się na niego i zamykało wieczko. Wydzielał się acetylen, po chwili do otworka przykładało się zapałkę i następował wybuch.
Można też było strzelać z zapałek. Było wtedy dostępnych dużo starych, metalowych kołków do wbijania w ścianę. Na jednym końcu były ostre, na drugim, płaskim, miały nagwintowany otwór. Skrobało się w ten otwór siarkę z główek zapałek, wkładało spiłowany na płasko gwóźdź i uderzało nim o ścianę. Jak gwóźdź był dość dobrze spasowany, huk był potężny, aż w uszach dzwoniło. Przez kilka wielkanocnych dni cała dzielnica huczała tą strzelaniną.
To był wielkanocny zwyczaj, powtarzany raz w roku. A codzienność?
W domu przy ulicy Jedności Robotniczej był fryzjer, wcześniej był sklep spożywczy, później warzywniak, wreszcie zrobili w nim pijalnię piwa. Nazywała się "U Witkowskiego". Pan W.- stary góral, lubił pić. Był niewielkim człowiekiem, połowa mnie, ale jak się napił, był bardzo awanturniczy. Jego żona z kolei miała ze dwa metry i sto dwadzieścia kilo wagi. Więc kiedy W. (nazywaliśmy go Lagus) napił się u Witkowskiego, próbował ją bić. W. uciekała do Żeliwiaka (pracowała tam).
Zamykana była wtedy drewniana brama i furtka a mąż - przy pomocy siekiery - usiłował się tam dostać, żeby spełnić swoje groźby.
Wiele razy, kiedy bawiliśmy sie w podchody w ogródku K. - tam były bardzo dobre miejsca do chowania się - słyszeliśmy jak ktoś ostrzy nóż. Nagle W.. wylatuje z domu i krzyczy "kruca fuks, kogo mam zarżnąć?". Póki mieliśmy 10-12 lat tośmy się go bali, później już nie.
T. miał syna Andrzeja - nazywaliśmy go Dobrzyniak. T. pracował w piekarni w podwórzu, a Andrzej sprzedawał chleb w sklepie. Jak już byliśmy nieco starsi, bywało, mieliśmy ochotę napić się wina. Jeżeli nie mieliśmy pieniędzy ze sprzedaży złomu, szliśmy do Andrzeja i tam nie było problemu. Andrzej otwierał szufladę, wyciągał ile trzeba i dawał. Obok, na rogu był sklep, tam bez problemu kupowaliśmy wino i znikaliśmy w ogródkach. Nikt nie pytał o dowód.
W ostatniej klatce przed Żeliwiakiem, na parterze po prawej stronie, mieszkał mój serdeczny i najlepszy przyjaciel w szkole podstawowej Wiesław Pu.. Nad Pu. mieszkali Państwo Ł. - repatrianci z Litwy. Mieli synów Kazika i Bogdana. Dzięki Kazikowi zostałem ministrantem i byłem nim przez całą szkołę podstawową. Później przyszły inne zainteresowania.
To blisko połowa paczki. A inni?
Obok Ł. mieszkali państwo S., mieli dwóch synów: Wojtka i Jurka. Mieszkali po lewej stronie klatki, na parterze.
Zbyszek K. grał w RKS Stocznia Północna. Andrzej - jego brat, mieszkał później na Nowinach. Jako powodzianin 2001 r. dostał mieszkanie na Przeróbce, mieszka tam do dziś.
Na piętrze, nad panią Pa., mieszkali Pi. z synami Waldkiem i Zbyszkiem (na Zbyszka mówiliśmy - nie wiem dlaczego - Dziunia). Oni byli dobrzy bo mieli duże mieszkanie i pozwalali nam robić u siebie prywatki. Ale nie bardzo lubiliśmy, jak tylko robiło się cicho to Pi. zaglądała...
Byli jeszcze inni. Ł. - Laluś (miał nadopiekuńczą matkę i nieczęsto brał udział w naszych rozrywkach, za to dobrze się uczył), Tomek i Krzysiek B.. D. byli świadkami Jehowy. Jurek był wielki postawą i silny. Kiedy w międzypodwórzowej bijatyce zaczynaliśmy przegrywać, biegliśmy po niego. Jurek wychodził i sam jego widok odbierał przeciwnikom ducha, naszym dodawał siły. Nigdy nie odmawiał nam wsparcia.
Przy ulicy stał nieistniejący dziś budynek mieszkalny. Mieszkał w nim Zbyszek O.. To w tym domu, na rogu był sklep z winem bez dowodu...