Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2014-08-28 12:48:00
Od 80 lat, czyli od urodzenia mieszka na ulicy Dworcowej. Tu przeżyła wojnę, wejście Rosjan do miasta i ”nowe” życie, kiedy Gdańsk przejęli Polacy.
Pierwszą część wspomnień pani Anity Alot znaleźć można tutaj. 80-letnia orunianka opisała tam przedwojenną Orunię, czasy wojny i gehennę, kiedy do Gdańska weszli Rosjanie.
Dziś opowiada nam o pierwszych miesiącach po wojnie. Co zapamiętała z tamtych czasów?
Na początku 1945 roku pani Anita (z domu Rawalska) kiepsko mówiła po polsku. Jej tata, Bruno Rawalski był Niemcem. Mama, Gertruda pochodziła z rodziny kaszubskiej. - W domu mówiło się po niemiecku. W czasie wojny trzeba było mówić w tym języku. Ale i również przez ojca w domu rozmawialiśy po niemiecku. Dopiero w 1951 roku tata ukończył kurs nauki języka polskiego, prowadzony przez panią Kobylińską – opowiada jego córka. O pani Kobylińskiej będzie jeszcze tutaj mowa.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Żył na "końcu Oruni" i oglądał tutaj ostatnie lata PRL-u
W czasie wojny dziewczynka chodziła najpierw do przedszkola na ulicy Żuławskiej, później na ulicy Nowiny. W niemieckiej szkole (grundschule) przy ulicy Podmiejskiej skończyła cztery klasy podstawowe. Najbardziej zapamiętała lekcje „pięknego pisania”. - Chyba przez to tak bardzo lubię pisać, zostało mi to na całe życie. Nie uznaje za to pisania na komputerze – śmieje się 80-latka, z która rozmawiam w jej mieszkaniu na Dworcowej, położonym w 150-letniej kamienicy. Co ciekawe, moja rozmówczyni jest bardzo dobrze obeznana z Internetem. - Codziennie czytam Wasz portal – słyszę.
W szkole problemów nie było, ale na ulicy...
Cofamy się do czasów wojny. W 1944 roku szkoła na Podmiejskiej została zamknięta. Przyczyną były kolejne naloty na miasto. - Starałam się później uzyskać świadectwo z tej szkoły, ale okazało się, że niemiecka administracja zdołała wywieźć wszystkie dokumenty. Nic w archiwum nie znalazłam – mówi orunianka.
Kiedy Gdańsk przejęła polska administracja, pani Anita zaczęła uczęszczać do szkoły przy ulicy Gościnnej. Jej nazwa we wrześniu 1945 roku brzmiała: Publiczna Szkoła Podstawowa w Gdańsku. - To było dziwne uczucie. Miałam skończone cztery klasy podstawówki, ale zostałam cofnięta do drugiej klasy w języku polskim – wspomina. - Klasa składała się z gromady różnorodnych dzieci. Wszyscy razem: dziewczynki i chłopcy, wiekowo od 8 do 14 lat, językowo – dzieci mówiące po polsku i po niemiecku. Ja byłam osobą, mówiącą po niemiecku – dodaje.
ZOBACZ TEŻ: Oruńskie detale, gatunek na wymarciu?
Nie było jej łatwo, choć pani Anita zarzeka się, że w szkole nikt jej problemów nie robił. - Nie pamiętam żadnych kłótni, nikt mnie w szkole nie atakował ze względu na to, że mówię po niemiecku. Ba, był nawet chłopak, który się we mnie podkochiwał. Byłam tam nawet zapraszana na obiady.
Nie zawsze jednak sprawy miały się tak dobrze. Pani Anita, wówczas 11-letnia dziewczynka musiała sama zdobywać jedzenie. Jej mama ciężko chora leżała w domu, ojciec musiał pracować. - Pierwszy chleb na Oruni po wojnie sprzedawano w budynku na wale Kanału Raduni, naprzeciwko ulicy Dworcowej. Chodziłam tam z koleżanką. Była kolejka i trochę się tam od ludzi nasłuchałam. „Won z nią” - mówili. Ale na szczęście nie popychano mnie, to były tylko słowne zaczepki za moją niemiecką mowę, stałam więc dalej i swój chleb dostawałam – opowiada.
Historia i zaimki dają się we znaki
W pierwszych miesiącach po wojnie w domu pani Anity było bardzo biednie. Gdy mama mojej rozmówczyni poczuła się lepiej, chodziła na Targ Drzewny i tam wyprzedawała rodzinne pamiątki. - Pod koniec wojny kryształy, eleganckie serwisy schowaliśmy do wanny na strychu. Rosjanie, którzy plądrowali wszystko jak popadnie, tam akurat się nie dostali. Później te wszystkie pamiątki musieliśmy stopniowo sprzedawać, by mieć coś jeść. Pamiętam, że dostawaliśmy za to na przykład słoninę – dzieli się wspomnieniem orunianka.
W szkole najtrudniejsza była nauka polskiej historii. - Była dla mnie zbyt obszerna, w ogóle jej nie rozumiałam – śmieje się pani Anita. - Pamiętam nauczycielkę historii, nazywała się Kobylińska. Bez przerwy paliła papierosy, miała do tego taką szklaną lufeczkę. Zdarzało się jej nawet zapalić na lekcji.
Mimo że od tamtych wydarzeń minęło blisko 70 lat, orunianka pamięta także innych nauczycieli. Pokazuje mi zdjęcia i wymienia kolejne nazwiska. - Dyrektorem był pan Polański, jego żona też pracowała w naszej szkole. Moją wychowawczynią była pani Czekańska. Pani Pykoszowa uczyła mnie polskiego, pan Kamola – geografii, pan Kaczmarek był dobrym matematykiem. Pan Józef Drawnel przekazywał nam swoją wielką wiedzę na temat biologii.
Szykując się na rozmowę ze mną, orunianka wypisała sobie imiona i nazwiska swoich kolegów i koleżanek z ławy szkolnej na Oruni. - Hanka Aponik, Krystyna Bogusz (mieszkała na Jedności Robotniczej), Janusz Czekański (Św. Wojciech), Jerzy Korch (Gościnna), Bolesław Miernik (Jedności Robotniczej), Stefan Pindelski... - pani Anita przerywa czytanie kilkunastoosobowej listy nazwisk.
- Stefan Pindelski był skarbnikiem. Zbierał składki klasowe. Termin „zbiórki” już zawsze będzie kojarzyć mi się z nauczycielem matematyki, panem Kaczmarkiem. Wchodził na lekcję i już od progu wołał: „Pindelski, składki masz?” - śmieje się 80-latka.
Pani Anita była bardzo aktywną dziewczynką. Tańczyła w specjalnie do tego powołanym kółku, śpiewała w chórze. - Zdarzało się też i „solo”. Pamiętam, że śpiewałam utwór: „Ej przeleciał ptaszek...kalinowy lasek” - starsza pani odżywa na to wspomnienie. Cieszy się, że ktoś chce słuchać takich historii, i że ktoś będzie czytał te wspomnienia.
Oprócz historii, dziewczynce kłopoty sprawiały też...zaimki. - Na początku nie mogłam zrozumieć, czy „ten ogórek”, czy „ta ogórek”. W ogóle tego nie rozróżniałam – śmieje się na to wspomnienie pani Anita.
W domu była i krowa!
Wspomniana już pani Czekańska udzielała wtedy dodatkowych lekcji z języka polskiego. Mieszkała w niedużym domu przy Jedności Robotniczej w okolicach Świętego Wojciecha. - Kilkoro uczniów wraz ze mną korzystało z tych korepetycji. Drogę z Oruni do Świętego Wojciecha pokonywaliśmy pieszo wzdłuż torów kolejowych. Trudno było iść szczególnie jesienią: szybko się ściemniało, nie było latarni, no i towarzyszyła nam jesienna plucha – wspomina pani Anita.
Zimą było jeszcze gorzej. - Śnieg, zaspy, duży mróz. Od torów do domu pani Czekańskiej przy głównej ulicy było takie pole z wielkimi koleinami, do których można było wpaść. Przejść nie było łatwo, ale korepetycje były warte wszystkich niedogodności.
W opanowaniu języka pomagały oczywiście lekcje polskiego, ale także codzienne zabawy z dziećmi z podwórka i wspomniane już wycieczki do okolicznych sklepów. Pani Anita zdobywała kolejne językowe szlify. - Jeszcze w marcu/kwietniu 45 roku wspólnie z innymi dziećmi chodziliśmy wykopywać ziemniaki i buraki z kopców na Żuławskiej. Później to wszystko zostało zalane – wspomina.
Na ulicy Dworcowej (numer budynku - 8) pierwszą rodziną, która się tu wprowadziła była rodzina Łapickich. - Z nimi „mieszkała” również krowa. Stamtąd braliśmy mleko, które wcześniej było bardzo trudne do zdobycia – przypomina sobie 80-latka.
Co ciekawe, jeden z synów Łapickich był uczniem szkoły na Gościnnej i chodził do klasy Wacława Dobosza.
Krowa w domu, nowi sąsiedzi, nowe obyczaje - to wszystko mnie bardzo dziwiło. Jednak fajnie wtedy było na Oruni, naprawdę dobrze wspominam tamten czas – zapewnia orunianka.
Dobra szkoła, "kolektyw", było nawet kino
- Z dumą stwierdzam, że ten 5-letni okres po wojnie spędzony w polskiej szkole „wyszkolił” mnie bardzo dobrze w zakresie języka polskiego i matematyki. Świadectwo ukończenia szkoły otrzymałam w 1950 roku. Ukończyłam szkołę z wynikiem ogólnym (z wszystkich przedmiotów) bardzo dobrym – 80-latka pokazuje mi dawny dokument ze szkoły przy Gościnnej.
Na chwilę cofamy się jeszcze do powojennych początków. W okolicy oruńskiego dworca była pompa i stamtąd mieszkający w pobliżu ludzie czerpali wodę. Na Dworcowej vis a vis torów kolejowych stały domy, jeden z nich został zniszczony w nalocie podczas wojny. - Przez jakiś czas były tam tylko gruzy. Po wojnie zostały posprzątane – wspomina pani Anita.
Dzięki „pracy kolektywnej” okolicznych mieszkańców na Dworcowej powstał plac zabaw. Pani Anita wspomina, że była tam piaskownica, huśtawka i ławka, na której siadały starsze kobiety.
Dość szybko podłączono mieszkania do prądu, ale ulice jeszcze przez wiele miesięcy tonęły w ciemnościach.
Moja rozmówczyni przypomina też sobie, że na Oruni oglądała wtedy filmy. - To było kino objazdowe, projekcje odbywały się w dzisiejszym Domu Sąsiedzkim na Gościnnej. Pamiętam, jak przyjeżdżał samochód, miał całą aparaturę, ktoś wnosił ją do sali i tam się oglądało filmy. Jeden z nich utkwił mi w pamięci. Była to radziecka produkcja: „Świat się śmieje” - mówi 80-letnia orunianka.
Nowi lokatorzy, zaczęło się nowe życie...
Jako ciekawostkę można tu podać, że „Świat się śmieje” (musical, w którym pojawiło się wiele nawiązań do amerykańskiego jazzu i burleski) był ulubionym filmem Stalina.
Wracamy na Orunię. Kilka lat po wojnie kino zaczęło też funkcjonować w Parowozowni przy ulicy Sandomierskiej. Pani Anita i tam była częstym gościem.
W 1946 roku na Oruni zaczęły pojawiać się kolejne sklepy. Tylko w rejonie Dworcowej i Gościnnej funkcjonowały piekarnie, fryzjer, warzywniak i rzeźnik. Również wspomniany już sklep na rogu Dworcowej, zwany „mleczarnią”.
- Z naszych sąsiadów, którzy mieszkali na Dworcowej w czasie wojny właściwie nikt już później nie powrócił. Przyjechali Polacy, wprowadzili się nowi lokatorzy, zaczęło się inne życie – puentuje 80-latka.