Trafiliśmy tam na koniec spaceru Śladami gdańskiej Polonii po uliczkach Oruni. To dzielnica Gdańska, która od lat cieszy się niedobrą sławą, niepotwierdzalną już jednak statystykami policyjnymi. Dzielnica będąca bramą wjazdową Gdańska, a mało reprezentacyjna pierwszy rzut oka, jakby zapomniana przez jego włodarzy. Za to mieszkańcy sami budują swą tożsamość i stąd liczne spacery z przewodnikami, historykami, pasjonatami.
Pan Krzysztof też jest jednym z nich, ale tym razem nie o historii miejsc i ludzi chcę opowiedzieć, a o tym co zobaczyłam pod niebieską plandeką. Bo w końcu zobaczyłam.
Poczęstowawszy nas filiżanką kawy, pan Krzysztof zdjął pokrowiec, a spod niego wychynął czarny, nieco zakurzony, lecz nadal lśniący we wrześniowym słońcu... No owszem - samochód. Małe okrągłe lusterka na przednich nadkolach, skórzane dwuosobowe siedzenie, drzwiczki otwierane do przodu, znaczek z flagą brytyjską z boku. Tak, to Brytyjczyk w pełnej krasie, acz kierownicę posiada po "naszej", lewej stronie.
Ostre słońce odbijające się od chromowanych powierzchni oślepia aparat, a jednak nie można się oderwać. Pan Krzysztof przynosi pilotkę, skórzaną kurtkę i gogle, otwiera klapę i pokazuje serce auta, w pogotowiu ma też stosowny wielki klucz.
Mechanikiem nie jest, auto kupione w Stanach za "niedużą" kwotę, wymagało sporego nakładu środków finansowych, bo wiadomo, specjaliści, a nawet zwykli mechanicy od razu zwietrzą okazję widząc takie cudo.
Dlaczego właśnie MG?