Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2016-01-02 11:00:00
Wilno-Białystok-Lublin-Warszawa-Poznań-Bydgoszcz-Gdańsk. Tak wyglądała podróż bydlęcym wagonem, którą w 1946 roku przeżył 10-letni wówczas Jan Mikielewicz. Cała rodzina trafiła na Orunię, tam zamieszkała w opuszczonym mieszkaniu na Dworcowej 24.
Czy potraficie sobie wyobrazić następującą sytuację? „Wielka polityka” zmusza Was do przeprowadzki z własnego mieszkania w Gdańsku, jedziecie kilkaset kilometrów w nieznane, lądujecie w obcym mieście, po wielu perypetiach znajdujecie opuszczone i najprawdopodobniej splądrowane lokum. To Wasz nowy dom. Nie na miesiąc, rok, czy dziesięć lat. Na całe życie.
Do Gdańska już nie wracacie. Ba, wnukowie słuchają Waszych opowieści, ale tak naprawdę ich nie słyszą. Że na ulicach mówiono tam po polsku? Że Gdańsk był kiedyś polski? To może dawno temu, kiedyś i nieprawda. Teraz jest rok 2085, granice i realia są inne.
Proszę wybaczyć tego typu ahistoryczny eksperyment i pseudo „powrót do przyszłości”, ale słuchając opowieści rodowitych Wilniuków, można odnieść wrażenie, że taki abstrakcyjny scenariusz wcale nie musi być taki abstrakcyjny. I kiedy nad tym zastanowić się nieco dłużej, a później odnieść do własnego życia w „bezpiecznym” XXI wieku, to mówiąc kolokwialnie i dosadnie: „w pale się to po prostu nie mieści”.
A przecież po wojnie na Orunię przyjechało masę ludzi właśnie z Wilna, bo w swoim mieście pod okiem bolszewików mieszkać już nie mogli.
Miałem ochotę uklęknąć i pocałować ziemię...
Z jednym Wilniukiem, który sam siebie określa barwnie jako „żulika wileńskiego”, miałem okazję niedawno porozmawiać. Wywiad trwał bite trzy godziny i z ręką na sercu stwierdzam, że Jan Mikielewicz, rocznik 36, urodzony w Wilnie, potrafi ciekawie opowiadać. Nie nudziłem się ani trochę. Piłem kawę, zajadałem ciastka, słuchałem śpiewnego akcentu rodem z Wilna i pochłaniałem kolejne historie.
- Wilno, Białystok, Lublin, Warszawa, Poznań, Bydgoszcz, Gdańsk. Podróż trwała kilka tygodni. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach. Żadnego ustępu, tylko dziura w podłodze. To kobiety zrobiły przepierzenie z jakieś szmaty i naszych mebli, by wie Pan, człowiek miał trochę prywatności – zaczyna swoją opowieść 78-letni dziś Jan Mikielewicz, który od 1946 mieszkał na Oruni. W nieistniejącym już dzisiaj budynku na ulicy Dworcowej 24.
„Podróż” zaczęła się od Wilna. W mieście, w którym Pan Jan się urodził. Wówczas było to polskie miasto, o którym mój rozmówca potrafi opowiadać godzinami. A przecież, gdy wyjeżdżał z niego miał zaledwie 10 lat, a później zobaczył je dopiero po tak zwanych przemianach politycznych, na początku lat 90-tych. Czyli po kilkudziesięciu latach.
- Jak przyjechałem wtedy do Wilna, jak wysiadłem na dworcu...to może i wstyd przyznać, ale miałem ochotę uklęknąć i ziemię pocałować. Nie to, żeby bawić się w papieża, po prostu czułem wzruszenie. - Klęknął Pan? - pytam. - Nie, jakoś tak za dużo ludzi było. Ale zrobiło mi się słabo ze wzruszenia.
"Urrra", czyli Rosjanie zajmują Wilno
Rok przed tym, kiedy pana Jana wraz z rodziną zapakowano do bydlęcych wagonów i skierowano do „nowej” Polski, Wilno było jeszcze w rękach niemieckich.
- W połowie 44 roku Rosjanie zaczęli zbliżać się do Wilna. W mieście był oczywiście garnizon niemiecki, ale w mniejszych sprawach rządziła administracja litewska. Wiadomo było, że Wilno będzie bronione. Kto więc z cywilów chciał, mógł uciekać na wieś – opowiada 78-latek. - Ojciec miał znajomych za Wilnem, wywiózł mnie, braciszka, siostrę i mamę. Pojechaliśmy takim polnym traktem. Co to była za droga. Pełno ludzi, koni, gdzieniegdzie ciężarówka z niemieckimi żołnierzami, a w oddali już było widać błyski. Ruscy zbliżali się do miasta.
Pan Jan przypomina sobie, że jego ojciec został wtedy w Wilnie. - Ojciec wrócił, poszedł pilnować chałupy. Tam była taka murowana piwnica. W niej siedział wraz z sąsiadem. Pili bimber i kulili się ze strachu, gdy obok padały bomby. Myślał: „A cholera jak zakatrupią, to zakatrupią, ale przynajmniej dzieci i matka przeżyją”.
Przeżyli. Kiedy do wsi, w której chowała się rodzina mojego rozmówcy, zbliżali się Rosjanie, oczom Polaków ukazał się zdumiewający widok. - Słychać było tylko krzyk: „urrrra”. Przez okienko patrzyliśmy, a tam Ruski lecą. Ale same chłopy, tylko piechota, nie ma czołgów, nie ma dział. A Ruski brudni, zmęczeni, obdarci, z przewieszonymi byle jak karabinami na sznurku. Wlecieli na podwórko. Doskoczyli do mojej ciotki...
Znając wiele podobnych historii, mimowolnie nastawiam się na jakiś tragiczny moment, w którym rozochoceni żołnierze rosyjscy gwałcą i mordują. Okazuje się, że się mylę. - Wie Pan, u nas w Wilnie to było lżej z tym. Umieliśmy po rosyjsku. Kobiety potrafiły wygrażać w ich języku:„a ty taka owaka bladź”, „a ty twoju mać”. Albo krzyczeć im w twarz: „ja w Moskwie byłam”, „ja Budionnego znam”. - I to działało? - dziwię się. - Na tę ciemną, niepiśmienną hołotę działało. Jeszcze musieli uspokajać nasze kobiety: „No spakojna, nu charaszo”.
Wspomnianej wyżej ciotce włos z głowy nie spadł. Rosjanie prosili o wodę. - Ciotka powiedziała, że ma mleko. Ale oni chcieli wody. Boże, jacy oni byli brudni i zmęczeni.
Polacy chowają Niemców, a na Oruni Rosjanie... wykopują swoich
Kiedy front poszedł dalej na wschód, a Wilno zostało zdobyte (pomagały w tym także oddziały Armii Krajowej w słynnej operacji „Ostra Brama”, później podstępnie rozbite przez NKWD), rodzina pana Jana rozpoczęła wędrówkę do miasta. Na drodze leżały martwe konie, walało się pełno karabinów i amunicji. Mimo grozy sytuacji i przerażających widoków, dla młodego chłopaka był to prawdziwy raj. - Zbieraliśmy patrony...to znaczy tak mówiliśmy na kule. No i znalazłem ładny, naoliwiony, poniemiecki sztylet.
- To co się rzucało w oczy, to pełno trupów. Wszędzie niemieccy żołnierze. Pamiętam, że jednemu z nich Polacy chcieli ściągnąć buty. Wie Pan, bieda na wsi, a niemieckie buty były porządne, nie to co rosyjskie, brudne, z ceraty. Ale kobiety nie pozwoliły. „O Boże, jaki przystojny Niemiec, taki młody” - lamentowały. Kazały pochować go w butach.
- Polacy chowali Niemców?
- A kto inny? Rosjanie w ogóle się tym nie przejmowali. Nawet swoich nie wszystkich pochowali. Leżeli później tacy biedacy w trzcinach, zagajnikach, bajorach – słyszę. - Lepiej Panu powiem, jako gówniarz to nawet widziałem jak w Gdańsku Ruskich wykopywano i raz jeszcze chowano.
Tu oruniacy powinni nadstawić uszu. Wkraczamy właśnie w ich dzielnicę. Na moment rezygnujemy z chronologii i wybiegamy w przyszłość. Jest rok 1946. Rodzina pana Jana mieszka już na Oruni.
- Pamiętam, że przyjechali Rosjanie z jakiegoś pobliskiego garnizonu. Mieli informacje, gdzie mogą leżeć pochowani pod koniec wojny żołnierze radzieccy. Wykopali dwa ciała na Żuławskiej, później pojechali na Smętną i Wschodnią. Ładowali trupy na ciężarówkę, a klapa była otwarta. Wszystko widziałem – zapewnia mój rozmówca. - Każdy miał jeszcze włosy i czaszki już były takie wyschnięte. I smród było czuć, a człowiek młody, głupi i ciekawski, to leciał za tą ciężarówką. Ona dojechała do Dworcowej, skręciła w Jedności Robotniczej i dalej chyba pojechała na jakiś cmentarz.
Wyjeżdżać "dobrowolnie", czy nie wyjeżdżać?
Z powrotem do Wilna. Tu niezbędna „przypominajka” historyczna. Pod koniec 1944 roku komunistyczny rząd Polski, który zgodnie z wolą Stalina uznawał rozstrzygnięcie odnośnie wschodnich granic kraju, podpisał szereg ważnych umów.
Regulowały one kwestie przesiedlenia ludności do Polski, jak i w odwrotnym kierunku, do republik radzieckich. W rezultacie Polacy ze Lwowa czy Wilna, i innych miast, miasteczek i wsi, które przed wojną należały do Polski, a po wojnie wchodziły już w skład ZSRR, mieli prawo dobrowolnego zgłoszenia chęci przesiedlenia do swojego kraju.
Jak przypomina jeden z historyków: „Przesiedleńcy mogli zabierać ze sobą odzież, obuwie, bieliznę, pościel, produkty żywnościowe, sprzęty domowe, wiejski inwentarz gospodarczy i inne przedmioty domowego użytku o łącznej wadze do 2 ton na rodzinę, a także bydło i ptactwo domowe. Zakaz wywozu obejmował natomiast gotówkę powyżej 1000 rubli na osobę, złoto i platynę w stopach, proszku i złomie, nie obrobione kamienie szlachetne, kolekcje dzieł sztuki oraz oddzielne egzemplarze jeśli nie stanowiły własności rodziny przesiedlanego, broń (poza strzelbami myśliwskimi) i rynsztunek wojskowy, meble, samochody i motocykle, fotografie (poza zdjęciami osobistymi), plany i mapy. Pozostawiany dobytek winien zostać być opisany i oszacowany, a jego równowartość zwrócona przesiedlanym zgodnie z przepisami obowiązującymi w kraju osiedlenia.”
- Rodzice się wahali. Matka znała litewski, ojciec był zegarmistrzem, wiedział, że sobie wszędzie poradzi. Ale nie wiedzieli, co ich może czekać u bolszewików. Poza tym Litwini też potrafili być wredni w stosunku do Polaków. Zapadła decyzja: jedziemy do Polski! - wspomina 78-latek.
Wiozą nas na Sybir!
- Szafy porąbaliśmy na pół, zrobiliśmy z nich skrzynie. Zapakowaliśmy rzeczy osobiste, talerze, ubrania, gary, ojciec zdemontował metalowe łóżko i je też zabraliśmy. A już przychodzili oficerowie NKWD i patrzyli na mieszkania. Ściągali swoje rodziny i tylko czekali aż Polacy wyjadą, by zająć ich domostwa.
Nadszedł czas pożegnań. Przyszli sąsiedzi, ludzie płakali. Niektórzy prosili, by ich odwiedzić. 10-letni wówczas pan Jan („nazywali mnie tam Jasiuk”) żegnał się z kolegami ze swojej ulicy Krakowskiej. - Byliśmy młodzi, nic nie wiedzieliśmy o geografii. I mówiliśmy sobie nawzajem: „Pamiętaj, jak przyjedziesz do Polski, to codziennie spaceruj nad Wisłą, tak się znajdziemy”. Jeden ze starszych kolegów nam powiedział: „Głupki, przecież Wisła to przepływa przez Warszawę, a nie wiadomo, gdzie kto zamieszka”. Ale wierzyliśmy, że się jeszcze kiedyś spotkamy”. Nie było to nam pisane...
Na dworzec cały, rodzinny dobytek zawiozła im rozklekotana i mocno wysłużona ciężarówka, którą do dyspozycji oddała nowa administracja. Na torach stał już pociąg: lokomotywa i kilkadziesiąt wagonów, które pan Jan, z racji ich wątpliwego standardu, nazywa „świńskimi”.
Była wiosna 1946 roku. Pan Jan i jego rodzina zaczynała podróż w nieznane. Nie było łatwo. Najpierw pociąg przejechał zaledwie 30 kilometrów, by stanąć na kilka godzin. Gdy znów ruszył, okazało się, że jedzie...w przeciwną niż wcześniej stronę. „Wiozą nas na Sybir. Oszukali nas. Żadnej Polski nie zobaczymy” - lamentowano. Szybko jednak znów zawrócił i zaczął toczyć się na zachód. Polacy odetchnęli z ulgą.
Podróż przez pół Polski, na końcu był Gdańsk
W wagonie, w którym jechał pan Jan, upchnięto razem osiem rodzin. Plus ich dobytek. Na szczęście Polacy byli dobrze zaopatrzeni w żywność. Przez całą podróż nie otrzymali od nikogo żadnego jedzenia. Gdyby nie zgromadzone wcześniej zapasy, byłoby naprawdę krucho.
Pociąg jechał wolno, często stawał w szczerym polu na wiele godzin. Najgorzej było od Wilna do nowej granicy – maszynista niejednokrotnie musiał zatrzymywać cały skład na polecenie rosyjskich żołnierzy. - Otwierali wagony. Pepesze na łapach, marynarskie stroje. „Złoto, dawaj!” - krzyczeli. Jednej kobiecie zerwali łańcuszek z szyi. „To pamiątka” - protestowała. „Nie wolno, żadnego złota!”. Byli głośni i chamscy, ale nie robili nic więcej. Mieli wyraźne rozkazy, że to polska ludność dobrowolnie wraca do kraju, nie odważyli się więc na żadne ekscesy.
W Białymstoku wzruszający moment. - Tam na stacji zobaczyliśmy polskiego żołnierza. Karabin, rogatywka. Wiara w wagonie się rozpłakała, ludzie zaczęli krzyczeć, cieszyliśmy się, że jesteśmy w Polsce – wspomina pan Jan.
I wreszcie Warszawa. - Staliśmy tam kilka godzin. Wilniucy wyskoczyli szukać swoich znajomych, bo przecież my nie byliśmy pierwszym transportem, który przyjechał do Polski ze wschodu. Jedna osoba podeszła do nas i namawiała nas, żebyśmy zostali. Ale moi rodzice nie chcieli: „Boże, te gruzy, gdzie my będziemy tutaj mieszkać”. Warszawa ojca przestraszyła, była tak bardzo zniszczona. Kobiety to aż się popłakały.
Dużo ludzi z Wilna wysiadło w Poznaniu. - Na dworzec przyszedł dawny sąsiad z ulicy Krakowskiej. Mówi do ojca: „Panie Janie, mam mieszkanie, kredens w środku, meble, nic tylko mieszkać”. Ale ojciec nie chciał. Był uprzedzony do poznaniaków, do ludzi, którzy byli wychowywani pod zaborem pruskim...
- Jechaliśmy dalej. Ojciec miał słabość do morza. Padło więc na Gdańsk...
A tutaj...
Dalsze losy pana Jana opiszemy w kolejnym artykule. A w nim będzie m.in. o pierwszych wrażeniach z wciąż zniszczonego wtedy Gdańska, a także o opuszczonym mieszkaniu na Oruni, tutejszych milicjantach, rzeźniku-bohaterze (ha!), trudnych relacjach polsko-niemieckich i nielegalnym handlu.