Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2014-10-31 13:20:00
Gdańsk został zalany plakatami i ulotkami wyborczymi. Kandydaci na radnych miasta robią wszystko, by obejść prawo wyborcze. Najczęściej im się to udaje, bo nie ma nikogo, kto by ich skontrolował i ustawił do pionu.
Czy wiedzą Państwo, że w przypadku wyborów samorządowych (np. do Rady Miasta) polityk może wydać na swoją kampanię wyborczą określoną przez prawo kwotę? Nie wiedzą Państwo?
Proszę się nie martwić, niektórzy kandydaci na radnych miasta w Gdańsku też tego nie wiedzą. A przynajmniej zachowują się tak, jakby nie wiedzieli. Jednak większość z nich zdaje sobie doskonale sprawę, o co toczy się stawka. Przyszli twórcy lokalnego prawa w nosie mają prawo, które dotyczy ich samych.
Cel uświęca środki
- To tajemnica poliszynela, że w czasie wyborów politycy naginają prawo. Każdy to Panu powie. Bez takich kombinacji czasem nie sposób wygrać – mówi mi jeden z kandydatów do Rady Miasta Gdańska, który (niespodzianka!) chce pozostać anonimowy. Ale który zapewnia mnie, że obecny system mu nie odpowiada. - Pod nazwiskiem nikt Panu takich rzeczy mówić nie będzie – słyszę.
Rozmawiam też z innymi politykami. Bez nazwisk oczywiście. Zresztą nie nazwiska są tutaj istotne, bo to system nadaje się do poprawki. Głośno mówią o tym politolodzy. Z imienia i nazwiska, na szczęście.
Rozmowy z politykami nauczyły mnie kilku przykazań:
- w czasie wyborów często niebezpieczniejszym przeciwnikiem dla kandydata jest polityk z jego własnego ugrupowania niż z innej partii.
- w Polsce tworzy się prawo, którego nikt nie przestrzega i nikt nie kontroluje.
- cel uświęca środki.
- w czasie kampanii samorządowej jeżeli nie ma cię na plakatach, to nie istniejesz.
- politycy widzą, że prawa się nie przestrzega, ale robią to przedstawiciele różnych partii, więc jest „ok”.
Najpierw kilka niezbędnych faktów:
- kwestie wydatków na kampanię samorządową reguluje Kodeks wyborczy.
- kandydaci płacą za kampanię z własnej kieszeni.
- kwota na kampanię do gdańskiej Rady Miasta, przypadająca na jeden mandat radnego wynosi 3600 złotych. Tak mówi prawo.
Żeby wyjaśnić, o co chodzi, posłużymy się przykładem z okręgu wyborczego numer 1 w Gdańsku (w nim znajduje się Orunia).
Liczymy, ile można wydać na kampanię
W okręgu tym wybiera się pięciu radnych, także więc kwota, którą dany Komitet Wyborczy może wydać na kampanię wynosi: wspomniane wyżej 3600 złotych x5(mandatów) = 18000 złotych.
Jeżeli jednak Komitet Wyborczy zarejestrował się także w innych okręgach (np. w gdańskim okręgu wyborczym numer 2) to automatycznie kwota na kampanię wyborczą wzrasta (zawsze mnożymy kwotę 3600 przez łączną liczbę mandatów do wygrania). Trzeba jednak pamiętać, że to Komitet Wyborczy decyduje, jak te pieniądze przydzielić na poszczególne okręgi. Może np. zdecydować, że część pieniędzy z okręgu numer 1 przeniesie na kampanię kandydatów z innego okręgu.
No dobrze, ale jak te pieniądze dzielone są między kandydatów?
Znów posłużmy się przykładem okręgu numer 1. Pięć miejsc do Rady Miasta, 18000 złotych na kampanię.
Są partie, które dzielą te kwoty równo na swoich listach, czyli kandydat z numerem 1 ma taki sam limit jak kandydat z numerem ostatnim na tej samej liście. Jeżeli więc na liście jest 10 kandydatów, każdy z nich może wydać na kampanię po 1800 złotych.
Są też partie, które dzielą sumę inaczej: „jedynka” na liście ma prawo wydać najwyższą kwotę, kolejne dwa, trzy numery z listy już nieco niższą, pozostali kandydaci muszą zadowolić się dużo niższą kwotą.
Limity są potrzebne, ale nie są przestrzegane
Tu bardzo ważne rozróżnienie, kandydaci mogą oddawać innym swoje limity. Często wygląda to tak, że kandydat, który sam wie, że nie ma szans na zdobycie mandatu przekazuje innemu kandydatowi prawo do określonej sumy na kampanię.
Jak tłumaczą eksperci, limity na kampanie wyborczą są potrzebne. - Limit ma służyć wyrównaniu szans, by nie dopuścić do sytuacji, w której najbogatsi są w stanie zdominować kampanię wyborczą – mówi nam dr hab. Piotr Uziębło z Katedry Prawa Konstytucyjnego i Instytucji Politycznych na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego.
Zamysł może i słuszny, ale jak pokazuje praktyka i rzut oka na polskie miasta (także i Gdańsk), teoria swoje, praktyka swoje.
Od polityków słyszę, jak to ich koledzy i koleżanki po fachu drukują dziesiątki tysięcy ulotek, wieszają setki, a nawet tysiące plakatów, a prawnymi ograniczeniami mało się przejmują. Przyznaną im przez prawo kwotę kilku tysięcy złotych na kampanię wyborczą potrafią przekroczyć wielokrotnie.
Politycy różnych partii chętnie opowiadają mi o szastających pieniędzmi „czarnych owcach”. Co ciekawe, robią to tym chętniej, gdy dotyczą one ich własnego środowiska politycznego. - To Pan nie wie, że w czasie wyborów walczy się przede wszystkim z politykami z własnego ugrupowania? - dziwi się jeden z moich rozmówców. O tym, że politycy naginają prawo wyborcze mówią mi też politolodzy.
Będziesz słono płacić, będziesz wisieć wszędzie
Na co wydają pieniądze kandydaci na radnych miasta w Gdańsku?
- druk plakatów, koszt wydruku jednego plakatu to około 4-6 złotych.
- opłata za wywieszenie go na słupie, płocie etc. Uiszcza się ją w gdańskim Zarządzie Dróg i Zieleni (za zajęcie pasa drogowego) i (jeżeli mowa o słupach energetycznych) płaci się też firmie Energa Operator. W pierwszym przypadku, koszt za m2 plakatu (dziennie) wynosi około 3 złotych. W drugim, koszt za m2 wynosi 7,5 zł na całą kampanię.
- druk ulotek, koszt 10000 ulotek to kilkaset złotych.
- mobile, banery i billboardy.
- reklamy wyborcze w gazetach i w Internecie
Przyjmijmy, że kandydat zakupił 500 dużych plakatów (co wcale nie jest jakąś wygórowaną liczbą, posiadamy nieoficjalne informacje, że niektórzy kandydaci mają po 1000 i więcej plakatów) i chce je powiesić w mieście na 20 dni.
Sam wydruk to koszt około dwóch-trzech tysięcy złotych. Pozostaje jeszcze opłata dla ZDiZ lub Energi. Załóżmy, że mówimy o plakatach o wielkości 50cmx70cm. Proste równanie daje nam: 0.35 m2 (powierzchnia jednego plakatu)x500 (liczba plakatów)x3 (opłata)x20 (liczba dni do wywieszenia). Tak, tak to nie pomyłka: 10500 złotych.
W przypadku słupów energetycznych dochodzi jeszcze opłata 7,5 zł za każdy m2 plakatu. Plus oczywiście wspomniany koszt druku plakatów + koszt ulotek. Nie mówiąc już o wielkich banerach (np. na płotach, czy na mostach) i mobilach.
Pamiętają Państwo powyższe limity? 18 tysięcy złotych na cały okręg wyborczy numer 1?
Żaden kandydat w oficjalnych dokumentach nie wpisze więc takich kwot jak 15 tysięcy złotych na kampanię wyborczą. Mimo tego w mieście ich ulotki i plakaty liczy się w tysiącach. Jak to możliwe?
Prawo można delikatnie „ściemnić”
Sposoby obchodzenia limitów, o których mówili mi politycy:
- masz fakturę na 100 plakatów, znajoma firma drukuje ci tych plakatów 1000.
- dostajesz „promocję” - drukujesz 10000 ulotek, zaprzyjaźniona firma nie liczy tej usługi po cenach rynkowych, tylko po cenach znacznie zaniżonych.
- w ZDiZ, czy Enerdze zgłaszasz zapotrzebowanie na 100 miejsc i płacisz za tyle, ale wieszasz plakaty w miejscach „nieopłaconych”.
- kiedy ktoś zaczyna liczyć Twoje plakaty w jednej dzielnicy i dziwi się, jak to możliwe, że jest ich aż tyle, tłumaczysz, że to wszystkie Twoje plakaty i że są one codziennie przenoszone do z dzielnicy do dzielnicy.
- wieszasz się absolutnie wszędzie, na przystankach, mostach, na plakatach innych kandydatów, za nic oczywiście nie płacisz. Ta metoda „sprawdza się” szczególnie w ostatnich dniach kampanii.
Niemożliwe? Komitety Wyborcze, mimo że w teorii odpowiedzialne za przestrzeganie prawa, nie mają narzędzi (tak w rozmowie ze mną tłumaczył przedstawiciel sztabu dużej partii), by coś w tym względzie zmienić.
- Tak, mam pod tym względem problem z kandydatami. Tak, chodzi też o okręg wyborczy numer 1. Ale co ja mogę? Jak mam skontrolować rzeczywistą liczbę plakatów? Mogę porozmawiać z kandydatem i to wszystko. Co ciekawe, ów polityk nie był w stanie (lub nie chciał) podać mi zgłoszonej przez jego partię liczby plakatów. - Za dużo jest tych papierów, nie mam czasu tego sprawdzić – usłyszałem.
Państwowa Komisja Wyborcza nie kontroluje takich szczegółów, jeżeli faktury się zgadzają (a zgadzają) to wszystko jest w porządku. Gdański ZdiZ również nie sprawdza rzeczywistej liczby plakatów w mieście. Ale jak tajemniczo mówi rzecznik tej instytucji: „Na razie nie odnotowaliśmy szczególnych przypadków łamania tych zasad”.
Inne państwa sobie radzą, w Polsce mamy wolnoamerykankę
Panuje zupełna wolnoamerykanka, pod przykrywką legalności – komentuje jeden z polityków.
- Kandydaci wykorzystują luki w prawie. Mają świadomość, że jest to naganne, ale wiedzą też, że jeżeli tego nie zrobią to poniosą konsekwencje w postaci nieuzyskania mandatu – mówi dr hab. Uziębło.
- Zaniżanie kosztów wydruku plakatów, drukowanie części ulotek jako oficjalne, a część jako nieoficjalne to są rzeczy trudno weryfikowalne, ale uważam, że trzeba to kontrolować. Taką funkcję mogliby pełnić komisarze wyborczy we współpracy z delegaturami Krajowego Biura Wyborczego, którzy powinni zostać wyposażeni w odpowiednie narzędzia – dodaje ekspert.
Inne państwa potrafią sobie radzić z nie do końca grającymi fair politykami.
- Są możliwe różne działania. W Wielkiej Brytanii, gdy kandydat przedstawi faktury, które nie są fakturami rynkowymi, to się je urealnia do cen rynkowych. Wiadomo, że nie wynajmie się billboardu za pięć funtów.
- We Francji można wieszać plakaty tylko i wyłącznie w oznaczonych do tego miejscach. W ten sposób można łatwo kontrolować liczbę plakatów, a na dodatek każdemu ugrupowaniu przysługuje tyle samo miejsca. To chroni przed dominacją jednego, czy dwóch ugrupowań. W Belgii, ale też i we Francji istnieje prawo, pozwalające pozbawić mandatu polityka, któremu udowodniono przekroczenie limitów finansowych – wylicza dr hab. Uziębło.
W Polsce PKW sygnalizowała, że nie ma narzędzi do rzeczywistej kontroli wydatków na kampanię wyborczą. - Była próba pewnego ograniczenia kampanii billboardowej i kampanii komercyjnej w mediach, ale zablokował to Trybunał Konstytucyjny, powołując się na wolność słowa – przypomina prawnik.