Lekcja patriotyzmu rodem z Wilna i Oruni

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2015-11-11 10:25:00

Z okazji dzisiejszego Święta Niepodległości przypominamy nasz dawny tekst. "Pani Regina mieszka na Oruni od 1948 roku. Pochodzi z Wilna. W tym mieście i jego okolicach przeżyła okupację. Poznała terror Rosjan i bestialstwo Niemców. Ci ostatni, przy udziale Litwinów zamordowali jej ojca. Poniższa historia to wzruszająca lekcja patriotyzmu".

Pani Regina Symonowicz urodziła się w 1923 roku w Wilnie. Jej rodzice wciąż świeżo w pamięci mieli ostatnie wydarzenia: odzyskanie przez Polskę niepodległości, marsz Rosjan w kierunku Warszawy, „Cud nad Wisłą” i pokonaną, uciekającą w popłochu wrogą armię.
To, że Polska wyszła z bolszewickiej nawałnicy cało, w dużej mierze przypisywano talentom wojskowym Józefa Piłsudzkiego. Nie inaczej było w rodzinie pani Reginy.
- Od małego uczona byłam miłości do mojego kraju. W mojej rodzinie wiele mówiło się na temat Józefa Piłsudskiego. Wychwalono go za, to że pogonił Rosjan z naszych ziem i doprowadził do tego, że Polacy na kresach mogli poczuć się wreszcie bezpiecznie – opowiada pani Regina.

Takiego patriotyzmu już nie ma

Kiedy zmarł Józef Piłsudski, moja rozmówczyni bardzo to przeżyła. Miała wówczas 12 lat. Na wileńskiej uroczystości, na której chowano urnę z sercem marszałka, stała w pierwszym szeregu. Nie mogła powstrzymać łez. Poczucie straty było ogromne. I jak wspomina, wielu jej rówieśników czuło wówczas to samo.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że dzisiaj takiego patriotyzmu już nie ma. Wychowanie młodzieży jest inne niż kiedyś. Zarówno od dorosłych, jak i od dzieci wymagano przed wojną więcej. Szacunek do nauczyciela był autentyczny, całkowicie inaczej niż teraz – mówi cicho pani Regina.
Co ważne, nie wypowiada tych słów w charakterystycznym dla wielu starszych osób, zgryźliwym stylu a'la „ta dzisiejsza młodzież”. Przeciwnie, podczas naszej rozmowy trudno nie oprzeć mi się wrażeniu, że mam do czynienia z osobą nad wyraz ciepłą i pogodną. Potwierdza to jej sąsiadka, która wspólnie ze mną przysłuchuje się całej opowieści w mieszkaniu bohaterki niniejszej historii.
- Pani Regina jest po prostu dobrą osobą. Znam ją od wielu lat, jest dla mnie jak matka – przekonuje.
Na te słowa nasza gospodyni kiwa z dezaprobatą głową. Macha lekceważąco ręką. Nie lubi peanów na swoją część. Po chwili kontynuuje swoją historię.

Wojna przerywa wszystko

Przed wojną jej rodzina wiodła dostatnie życie. Wszyscy wspólnie mieszkali w dużym domu. Rodzicie prowadzili intratny interes – mieli swój własny sklep. Pani Regina chodziła do szkoły handlowej. Chciała kontynuować rodzinny biznes. Jej plany i przyszłą karierę przerwała wojna. Najpierw do Wilna weszli Rosjanie.
- Nie byli tutaj długo. Ale nawet przez ten krótki okres, ludzi mogli poznać, co tak naprawdę oznaczają rządy bolszewików. Wywieźli już wtedy wielu Polaków do Rosji. A powodem aresztowania mogły być na przykład czyste i gładkie ręce lub firanka w domu. W ich mniemaniu mieli wtedy do czynienia z burżujami i wyzyskiwaczami. A tych trzeba było prześladować – tłumaczy pani Regina.
Później w okolicy pojawili się już Niemcy. Wspólnie z kolaborancką administracją litewską pilnowali porządku na podległych im terenach. Za nieprzestrzeganie prawa stosowali okrutne kary. Prawdziwy terror siała, stosowana przez nich metoda tzw. odpowiedzialności zbiorowej. W odwecie za zabitego Niemca, hitlerowcy brali wielu polskich zakładników, których najczęściej krótko po aresztowaniu rozstrzeliwano. Podobny los spotkał również ojca pani Reginy.

Zamordowali mi ojca

Opowiadając mi ten fragment historii swojego życia, nie może ona powstrzymać drżenia głosu. W sukurs przychodzą jej, leżące na stole dokumenty. Jeden z nich, datowany na 2005 rok, podpisany jest przez prokuraturę Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Organ ten po wielu latach dochodzenia postanowił umorzyć śledztwo w sprawie zabójstwa ojca pani Reginy i innych zamordowanych wówczas osób. W dokumencie tym czytamy opis tamtych wydarzeń:


„24 maja 1942 roku w miejscowości Podklasztorze położone niedaleko Olkiennik (kilkadziesiąt kilometrów od Wilna – przyp. red.) doszło do sprzeczki rodzinnej Józefa Orłowskiego z jednym z synów Kazimierzem Orłowskim. Kazmierz Orłowski miał udać się poza miejsce zamieszkania po schowaną broń. Ojciec udał się od miejscowej komendantury aby złożyć skargę na syna(...)trzech żołnierzy niemieckich poszło z Józefem Orłowskim do domu aby skontrolować sprawę. Kiedy przybyli w pobliże domu zostali ostrzelali z karabinu przez Kazimierza Orłowskiego. Odpowiedzieli ogniem, w trakcie strzelaniny jeden żołnierz został zastrzelony, a drugi ranny, został zastrzelony również Kazimierz Orłowski”.


Już dzień później miała miejsce akcja odwetowa Niemców.
„Funkcjonariusze niemieccy z udziałem policji litewskiej, z rana dokonali zatrzymania kilkudziesięciu osób(...)Około godziny 14 z grupy tej wybrano 16 osób, które miały wpisaną w dokumentach tożsamości narodowość polską. Pozostałe osoby narodowości litewskiej zwolniono. 16 Polaków zamordowano na wzgórzu polnym zwanym Dziesięcina, niedaleko rzeki Giełuży(...) W nocy rodziny zamordowanych pochowały zmarłych na miejscach rozstrzelania.”

Musiałam przetrwać najgorsze
Pochówek i odpowiednie uczczenie zmarłych nie były proste. Pani Regina wspomina represje, jakie wówczas spotkały ją ze strony Litwinów.
- Szykany wobec Polaków były na porządku dziennym. Nawet na cmentarzach. Ja zostałam przez nich pobita za to, że modliłam się przy grobie mojego ojca. I tak miałam szczęście, że mnie wtedy nie zastrzelili – opowiada.

Po śmierci jej ojca, hitlerowcy chcieli wywieźć panią Reginę, wówczas 19-letnią dziewczynę, i jej sześciomiesięcznego brata do Niemiec. Aby do tego nie dopuścić, musiała ona uciekać do innej miejscowości, kilkadziesiąt kilometrów od Wilna. Tam, przez moment udało jej się nieco zapomnieć o koszmarze trwającej wojny. Wyszła za mąż. Wkrótce zaszła w ciążę i urodziła córeczkę.

Tymczasem na wschodnim froncie, Niemcy ponosili jedną klęskę za drugą. Hitlerowcy byli w odwrocie. Już wkrótce do Wilna zaczęli zbliżać się Rosjanie. Trwały bombardowania okolicznych wiosek. W jednych z takich nalotów zginął 19-letni brat pani Reginy.
- Wspólnie z moim, niedawno narodzonym dzieckiem staraliśmy się przetrwać bombardowanie w jednej z piwnic. Kiedy wydawało się, że najgorsze jest już za nami, mój brat postanowił pójść do sąsiadki i kupić od niej trochę truskawek dla mnie. Wyszedł i już nigdy go nie widziałam. W tamtą kamienicę trafiła bomba. Brat się w niej spalił – mówi cicho.

Wilno już nie jest nasze

Czterdziesty czwarty rok oznaczał dla Wilna koniec panowania hitlerowców. Teraz w mieście rządzili już „wyzwoliciele”.
- Boże, co to był za widok – wspomina żołnierzy rosyjskich pani Regina. – Brudni, obdarci, jak ich zobaczyłam pierwszy raz, myślałam, że to jacyś bandyci. A później zobaczyłam ich czołg. Minęli mnie na drodze. Na szczęście nic mi nie zrobili.

Wkrótce jednak przyszły pierwsze rozporządzenia nowej władzy. Rodzina pani Reginy musiała wyprowadzić się ze swojego domu.
- Byliśmy kompletnie załamani. Nie tylko utratą dobytku, ale również tym, że Rosjanie zaczęli w Wilnie ustanawiać swoje porządki. Czuliśmy, że to miasto nie wróci już do Polski. A przecież tam było wtedy tyle śladów polskości: kościoły, zabytki, płyta Piłsudzkiego. Pamiętam jak Litwini weszli do Wilna i ich zdziwienie, że na ulicach słyszą tylko i wyłącznie nasz język – wspomina.

Jedziemy do Gdańska

Wraz z końcem wojny dla pani Reginy i jej męża rozpoczęła się tułaczka. W wagonach bydlęcych wieziono ich w kierunku zachodnich granic Polski. W 1946 roku trafili do Gdańska. Tam na jednej z ulic, mąż pani Reginy spotkał kolegę. Ten zaproponował mu, aby wraz z żoną przeprowadził się do jego mieszkania we Wrzeszczu.

I tak zaczęła się trwająca już ponad 60-lat przygoda mojej rozmówczyni z Gdańskiem. Przez pierwsze dwa lata, pani Regina mieszkała na ulicy Kartuskiej. W 1948 przeniosła się na Orunię, tu gdzie teraz mieszka – na ulicę Podmiejską.
- Będę szczera, nie chciałam tu przyjeżdżać. Już wtedy panowała o Oruni opinia miejsca, które jest wyjątkowo niebezpieczne. Ale wkrótce przekonałam się, że nie jest aż tak źle, jak się powszechnie mówi o tej dzielnicy – wspomina.

Na Oruni się żyło i żyje nadal

Pod koniec lat czterdziestych Orunia wyglądała zupełnie inaczej. Ulica Podmiejska była brukowana kamieniami, ulica Zamiejska, mimo iż wojna skończyła się kilka lat wcześniej, nadal przypominała ruinę. Na Orunię kursował tramwaj.

Nie było autobusów, samochody należały do rzadkości. Problemem było również zaopatrzenie w żywność. Jak wspomina pani Regina, bywały dni, że za kawałek mięsa musiała stać u rzeźnika na ulicy Podmiejskiej nawet cały dzień.

Wkrótce jednak Orunia zaczęła wracać do życia. Ludzie bawili się w kawiarniach i klubach. Pani Regina przypomina sobie organizowane w latach 50-tych potańcówki - chodziła na zabawy do przedszkola na ulicy Raduńskiej i do Szkoły Muzycznej na ulicy Gościnnej. Pamięta wypełnioną po brzegi ludźmi „szóstkę”, gdzie nie mieszczące się do przedziału osoby, zwisały na stopniach tramwaju. Wspomina spacery ze swoimi dziećmi po oruńskim parku i saneczkowe szaleństwa na tamtejszych wzniesieniach. Takich wspomnień pani Regina ma jeszcze wiele. Rozmowa ze mną przywołuje coraz to kolejne.

Kocham dwa miasta
I choć, jak mówi, pokochała już Gdańsk i nie wyobraża sobie teraz mieszkać w innym miejscu, to wciąż tęskni za innym miastem.
- Byłam w Wilnie kilkanaście lat temu, teraz jednak czuję się tam obco. Mój stary dom jeszcze stoi, otoczony nowymi blokami. Wiele jednak tam się zmieniło. Ale dla mnie Wilno będzie zawsze polskim miastem – smutno wzdycha pani Regina.