Autor: oksytocyna, Data publikacji: 2010-05-30 20:47:46
Oczywiście, że poszłam na Festyn Oruński. Jak się okazało nie po przygodę i przeżycia artystyczne, ale aby się nagapić. Głównie w przestrzeń, czasem na ludzi, gdy akurat się napatoczyli w kadr. A że kadr wąski to ludzi dużo. I co ja tam widziałam? Na początek młodzież w plastikowych kulkach toczących się po stawie (jak ja chciałam się potoczyc również!). Zapamiętałam jedną mamę w szpilach, nadążającą za swoją pociechą w grząskościach trawnika. Trzyosobową (na korzyśc mężczyzn) grupę oruńską, opaloną jak grliowana kiełbaska (wszyscy na ten sam kolor). Dzieci wszelkiej maści w najrozmaitszych konstelacjach wózkowych. Zainspirowana pytaniem pewnego młodziana dopytującego swoich opiekunów podążających w kierunku polanki: "Będzie krew?" obejrzałam również walkę wojów. Krwi nie było, walki też jakby nie. Zapamiętałam naleśnika z dżemem z owoców leśnych i małą watę cukrową. Nad tym ostatnim zakupem zastanawiałam się szczególnie długo, to w końcu 3 złote! Ale warto, warto... niepojęta dla mnie jak dotąd konsystencja waty cukrowej i poklejone słodkością paluchy przeniosły mnie do chwili beztroski. W takim nastroju po raz kolejny zagapiłam się na toczące się po stawie kulki w ludźmi w środku, jeszcze jedno spojrzenie na fundującą medale Syrenkę Oruńską... i już mnie nie było.
Pięknie, że było pięknie.
ps a na zdjęciu wstążeczka zgubiona przez jakąś dziewczynkę...